środa, 28 marca 2012

morocco bis, part IV: ouarzazate

kasby kasbami, ksary ksarami, ale jak to było po kolei po Legzirze?


zanim o tym jeszcze zapomniane niezapomniane chwile znad morza

czyli
kanapka dżem z tuńczykiem - palce lizać!

 niestety nie odważyłam się spróbować


oraz
kózka czekająca na pana w samochodzie! 


jak również
 pieśni i tańce na drodze do.



Agadiru, gdzie spędziliśmy znów miłe chwile z Klaudią, Radkiem, Dagą i hmm kilkoma innymi osobami :)
nasze przeurocze pożegnalne zdjęcie:
:D


kierunek Ouarzazate. jedziemy i jedziemy i znów jak to w Maroku dystans zdaje się rozciągać.
ni stąd ni zowąd robi się ciemno, a gość wysadza nas w środku niczego... dając trochę pieniędzy - może czuł się winny, że możemy w nocy umrzeć z zimna na pustyni :)
a na rozstaju dróg.. panowie policjanci! nierzadki widok w Maroku. stajemy sobie za nimi i w ciemnicy próbujemy łapać stopa - miszcze. Michael już rozgląda się za miejscem do spania, ale ja wierzę, że panowie policjanci nam pomogą!
podchodzi do nas jeden z nich i po hiszpańsku (a może angielsku) pyta o nasze włóczenie się, czy mamy pieniądze..? hm jakby tu odpowiedzieć dyplomatycznie.. nie mamy.
zła odpowiedź.
tzn. oczywiście mamy, mamy! tylko tak nie za bardzo lubimy wydawać, wie pan, studenci. lubimy stopem.
acha.
podobna gadka z drugim.
no widzi pan, ciemno już, ciężko będzie.

i oto JEST.
zatrzymują autobus. okazuje się, że to autobus do Ouarzazate.
no popatrz popatrz jaki przypadek!
autobus ma być tak uprzejmy i zawieźć nasze zadki do Ou.  ze free ma się rozumieć. wsparci ciepłym słowem policjantów wieziemy się więc elegancko do Ouarzazate nie wierząc we własne szczęście, zahipnotyzowani wielkim, jasnym księżycem za oknem i rozgwieżdżonym niebem.

podróż trwa ponad 3h, załapujemy się też na przerwę na jak zwykle pyszne marokańskie jedzonko.
tak wskrzepieni zagadujemy dwie dziewczyny siedzące dwa rzędy przed nami, gołym okiem widać, że też turystki.. oczywiście okazuje się, że to kiwi-girls, z Nowej Zelandii znaczy.
zakolegowujemy się też z gościem siedzącym między nami a dziewczynami - gość wyciąga flaszkę i zaczyna polewać! jest impreza.

po dotarciu do miasta szukamy razem taniego hotelu, krążymy trochę, bo pierwszy wydaje się za drogi.. przechodząc przez pół miasta zostajemy w drugim, 45 dh od osoby. kończymy flaszkę. gość liczy na to, że następnego dnia rano będziemy chodzić razem po mieście..
w nocy jest fest zimno, na szczęście mamy koce. o ciepłej wodzie można zapomnieć.
rano bardzo długo (jak zwykle) trwa nasze wybieranie się, gość się trochę niecierpliwi. w końcu wychodzimy i uświadamiamy go, że jednak lepiej jak będziemy chodzić osobno.. chcemy zadzwonić do Abdela z couchsurfingu i spytać, czy moglibyśmy się u niego zatrzymać, a jeśli nie to poszukać hotelu chociaż z prysznicem..
żegnamy się z dziewczynami i dzwonimy, mamy przyjść do sklepu Abdela w centrum...


kolejne przeurocze, tym razem powitalne zdjęcie z Abdelem w Ouarzazate:


róże pustyni w sklepie Abdela - Bazar Meski 

wypiliśmy herbatę i chłopcy pograli chwilę razem. mogliśmy zatrzymać się u Abdela:)


mroczne wejście do jego mieszkania może odstraszać, w środku jednak ściany obwieszone kolorowymi tkaninami i plakatami, a także pamiątkami po gościach z całego świata oraz unoszący się w powietrzu zapach fajki wodnej sprawia, że nie można czuć się tam źle.
mimo tego, że jest to proste mieszkanie bez wygód. Abdel mieszka tam od 6 lat i wciąż nie ma ciepłej wody, a sam o sobie mówi "nomad".
żywiołowy, wesoły człowiek, otwarty na innych, choć czasem sam nawija jak nakręcony...

lampka z Wieliczki - jeden z prezentów od licznych couchsurferów

następnego dnia wybraliśmy się do Ait Bin Haddu, a wieczorem w mieszkaniu Abdela spotkaliśmy.. tak, nasze znajome z Nowej Zelandii!
niestety nie miały dobrych wieści. w hotelu, w którym spaliśmy ktoś je okradł. aparaty, biżuteria, chyba jakaś kasa też, dokumenty na szczęście miały ze sobą. tego samego dnia, kiedy się rozeszliśmy.. a żałowaliśmy, że nie zostawiliśmy z nimi naszych rzeczy! najlepsze, że to chyba był ten gość, z którym piliśmy wódkę, ale wydawał się całkiem w porządku.. nie chce mi się wierzyć, że to był on, ale zniknął mimo tego, że zapłacił z góry chyba za dwie noce. na recepcji nie przypilnowali kluczy, ktoś wszedł, wziął klucz i po prostu sobie otworzył. swoją drogą ja nie zostawiałabym klucza na recepcji..
na szczęście dziewczyny nie były załamane, stwierdziły, że trzeba to odpuścić i iść dalej - szacunek, ja zapewne byłabym wrakiem^^ przynajmniej przez jakiś czas.

kiwi girls u Abdela

następnego dnia poszliśmy razem zobaczyć kasbę w Ouarzazate i na spacer nad jezioro.
okazało się, że ta kasba też zrobiona jest z pise - mieszanki gliny, słomy, kamieni, wody..









wejście do kasby kasby kosztowało 10 czy 20 dh, stwierdziliśmy więc, że lepiej zjeść coś dobrego niż płacić za to, co już i tak widzieliśmy w Ait Bin Haddu



udało się. wreszcie, po tylu dniach zjadłam mój pierwszy marokański słodki jogurt! właściwie to mam podejrzenia, że jest to zsiadłe mleko, ale jako że nigdy nie jadłam (nie piłam?) zsiadłego mleka, to nie wiem.
moi towarzysze z Antypodów nie podzielali mojego entuzjazmu wobec tego produktu, raczej patrzyli z boku jak na dziwną, kiedy cieszyłam się do mojego jogurtu.
ale cóż oni mogą wiedzieć?!?! :D

nad jeziorem nie było za ciekawie, a spacer w jedną stronę zajął jakieś 2 godziny.. ale ostatecznie ruszyliśmy się nieco :)






ze znajomym Abdela poszliśmy jednego z wieczorów na karate :D gdzie poznaliśmy 3 dziewczyny z Polski, zaczynające od Maroka swoją podróż dookoła świata. młodzież zatem skakała wesoło po ścianach, a ja pozostałam jak zwykle stateczna, zadowalając się kibicowaniem



co ciekawego jeszcze robiliśmy w Ouarzazate? 
poszliśmy do hammamu!
tak tak, za radą Abdela odnaleźliśmy niepozorny budynek łaźni przy souku. oczywiście panowie osobno, panie osobno.. impreza kosztowała jakieś 9-10 dh.

w pierwszym pomieszczeniu baby zmieniały buty i w stroju/bez stroju wbijały do kolejnej sali, zostawiając swoje toboły innej babie-szatniarze. okazało się, że za szatnię też trzeba zapłacić kilka dh.
szatniara przydzielała też dwa wiadra: większe i mniejsze.

z moim wiadrem i w stroju (cóż, byłam jedyna w stroju, reszta miała tylko majty), musiałam wyglądać i zresztą faktycznie czułam się dość zagubiona. w dwóch wewnętrznych salach, w których było ciemno, ciepło i parno siedziały sobie baby i myły się :D bądź względnie masowały.

właściwie poszłam tam tylko dlatego, żeby się wreszcie umyć, bo byłam już dość obrzydzona swoją osobą, a po ilu dniach nie-mycia -pozwolę sobie przemilczeć :F

siedłam więc wśród bab w trochę jaśniejszym pomieszczeniu, rozłożyłam ładnie przyniesione w foliowym worze zabawki i ogarnęłam w tym czasie, że trzeba by też napełnić swoje wiadro wodą.
podeszłam więc do kolejki po wodę. ciągle czułam na sobie spojrzenia Marokanek, więc trochę głupio.
po zdobyciu wody zdecydowałam się przenieść do drugiego pomieszczenia i kiedy zaczęłam polewać sobie głowę z mniejszego wiaderka, zawołały mnie dwie młode kobiety siedzące obok w rogu sali.

ogólnie ZAJĘŁY SIĘ MNĄ :D
umyły mnie! dając mi swoje mydło (jakieś specjalne do hammamu) i wymasowały, ehm, rękawicą :D
umyły mi nawet włosy.. było to prze kochane! chciałam jakoś się odwdzięczyć, ale oczywiście nie chciały..
jej. ależ przyjemnie:))
chociaż na początku byłam zestresowana, to wychodząc czułam się jak po wizycie w spa :D
Michael zakolegował się za to z jakimś panem z synem, pan oczywiście zostawił nam swoje namiary i zaprosił do siebie, ale chcieliśmy już jechać dalej..
podobno chłopy nie masowały się w swojej części hammamu ;)



co jeszcze?

chcieliśmy jechać na pustynię, myśleliśmy o Zagórze, bo wielu poznanych przez stopa ludzi mówiło, że to super miejsce. oglądając albumy ze zdjęciami Abdela zostaliśmy uświadomieni, że nie trzeba wcale wykupić żadnej wycieczki, żeby wyprawić się na te piaski Sahary na wielbłądach czy jeepem - a do tej pory myśleliśmy, że tak to właśnie wygląda, że wydmy są daleeko od miast/wiosek.. otóż nie. można iść sobie tam na nogach np. z Merzougi czy M'hamid.

no to jedziemy, kierunek Merzouga!


ostatnie rady Abdela przed wyruszeniem na Saharę

2 komentarze:

  1. Agu hardcore na maksa, biba tysiąc, jesteś true prawdziwy vojażer. Czytam cały czas i szczerzę zęby do ekranu. Zdjęcia niezwykłe, piękne to Marocco. Tęsknimy !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Korni??! biba tysiąc i hardkor 150!
      dobrze wiedzieć, że ktoś tu zagląda ;)
      tez tęsknię za Wami! <3

      Usuń