piątek, 30 marca 2012

desert&mountains or morocco bis: final part of our symphony


kierunek pustynia.




łapiemy stopa na wyjeździe z Ouarzazate. nagle o gościa wysiadającego z taksówki ociera się drugi samochód. gość się przewraca, ale zaraz wstaje. reflektuje się jednak, że może jest ciężko ranną ofiarą wypadku, siada z powrotem na ulicy.
ktoś przynosi mu trójkąt.
samochody go wymijają, a chłop siedzi na środku ulicy i czeka.

pociskamy łapać stopa trochę dalej.




tym razem słabo - na dachu tylko owieczki

przed nami wielka przestrzeń




pretty bad. znów się ściemnia a my znów w ciemnej... a w nocy było naprawdę zimno!
ale to przecież Maroko. chwilę po zrobieniu tego zdjęcia podchodzi do nas Hamid i po 2 minutach rozmowy (po angielsku!) mówi, że w razie czego możemy zostać w domu z jego rodziną, mieszka niedaleko. zwykły gość, pracuje w restauracji niedaleko, sprzedaje sok. od 40 lat robi i sprzedaje sok z pomarańczy.
The King of Orange Juice.

w sumie złapaliśmy nawet jeden samochód, ale niedaleko, i i tak chcieliśmy skorzystać z zaproszenia Hamida.. :)
to był dobry czas spędzony z nim i z jego rodziną. cztery córki, najmłodsza z zespołem downa. mimo prostych warunków w jakich mieszkają, widać, że rodzina żyje szczęśliwie. rodzice wszystko co mają oddają dzieciom. choć sami nie umieją czytać, posyłają je do szkoły i czuwają nad ich edukacją.
Hamid wiedział sporo o muzyce, o świecie i o życiu ;) to była wielka przyjemność zatrzymać się u niego.



ten gość z kolei nie przyniósł nam szczęścia, ale to już osobna historia...
chwilę wcześniej jedna z dziewczynek wracająca ze szkoły podeszła do mnie i wcisnęła do rąk garść suszonych daktyli :)

drugi kamper złapany w Maroku! a właściwie to bardziej on złapał nas.
niesamowity gość z Holandii. widział, jak wygramolamy się z innego samochodu i po prostu stanął za skrzyżowaniem i czekał na nas :D (było to w mieście, w tym samym czasie podszedł do nas też inny chłop i zaczął pociskać. zwykle odpowiadam po prostu że nie nie i nie zwracam na nich uwagi, tym razem chciałam być miła i zaczęłam z nim gadać podczas wyładowywania gratów. i tak oto mój Pan Wózeczek ODJECHAŁ.
jednak wobec tego, że Michael i dziewczyny z Nowej Zelandii straciły w Maroku dużo więcej, postanowiłam też jakoś to "odpuścić". tyle, że muszę nabyć nowego Pana Wózeczka.
tymczasem gość z Holandii - sam jeździł stopem po północnej Afryce jakieś 30 lat temu (czad!! :D), nie musieliśmy więc nawet specjalnie machać, żeby się zatrzymał..
dojechaliśmy z nim na kemping zaraz obok celu naszej wyprawy, czyli wydm! tak, przez 2 dni jechaliśmy do Merzougi, żeby mieć radochę, że przejdziemy się po piaseczku. taka tru Sahara, a nie jakieś tam stepy i wyschła ziemia.

ja, siata i wydma








taka do końca tru Sahara to nie była... widać koniec wydm^^
jako że nie chcieliśmy płacić 30 euro za to, żeby zobaczyć Niekończące Się Wydmy, zadowoleni byliśmy i tak.

wdrapanie się było trochę męczące, a na szczycie waliło piachem w oczy. no w sumie to pustynia, nie?
po 15 minutach miałam dość. Michael oczywiście zaczął radośnie grać i śpiewać oraz nawiązał znajomość z Niemcem, który siedział niedaleko..

zdecydowaliśmy jednak nie zostawać tam na noc i nie płacić za kemping, czego pożałowaliśmy później, bo gość poznany wcześniej (zdj z telefonem) podobnie jak Hamid zaoferował nam pomoc z noclegiem w razie czego, co ostatecznie okazało się fake'iem i błądziliśmy po nocy po Jolfie z nim i jego znajomymi, lądując ostatecznie w mieszkaniu znajomego znajomego... w którym bałam się, że zjedzą nas szczury lub inne paskudztwa + moja obsesja, że będziemy mieli wszy :D oczywiście Michael stwierdził, że zdziwiam, i że nie nadaję się na takie wycieczki! ^^
heloł to był kolejny dzień bez prysznica... jestem dumna, że wytrzymałam sama ze sobą^^
a rano gość poczęstował nas śniadaniem, po którym zapytał o pieniądze... -.-' na szczęście nie było to żądanie, tylko pytanie, niby zrozumiał, że nie mamy kasy itd., ale bardzo głupia sytuacja..

w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na sok u Hamida.


wracamy do Ouarzazate - pierwszy raz jadę na stopa wewnątrz załadowanej ciężarówki! :D

po drodze przejeżdżamy przez miasto słynące z hodowli rzadkiego gatunku róż - wszędzie sprzedawano wodę różaną


w punkcie, z którego robiłam to zdjęcie zatrzymała się także wycieczka Francuzów w eleganckim autobusie.
w eleganckich ubrankach wyskoczyli z autobusu do restauracji, żeby coś zjeść. przyglądali nam się z zainteresowaniem, uśmiechali się, robili zdjęcia jak Michael gra i jak łapiemy stopa.. podobnie jak widokom i rdzennym dzikim mieszkańcom tej krainy.
nikt nie podszedł do nas, nie zagadał. pozostali przy uśmiechach.
ot kolorowy akcent, hipisy na drodze. kolejne zdjęcie do pokazania znajomym.

biedni, francuscy turyści.



na kolejną noc znów zatrzymaliśmy się u Abdela w Ouarzazate.
przy wyjeździe z miasta zobaczyć można Atlas Studios - marokański Hollywood :) jedno z największych na świecie studiów filmowych.
krótka notka z magazynu Time

skierowaliśmy się do Marrakeszu przez przełęcz Tizi n'Tichka w górach Atlasu, słysząc wcześniej wielokrotnie, że to piękna trasa.
tak jednego dnia grzejąc się na pustyni, z butami i kieszeniami wypchanymi jeszcze piachem, następnego przeprawialiśmy się przez zaśnieżone góry Atlasu :)

jak zwykle mieliśmy fest szczęście. odjechaliśmy jakieś 30 km od Ouarzazate i zatrzymał się.. autobus! powiedzieliśmy, że nie mamy kasy na bilet, że wiecie, stopem jedziemy. chwila zastanowienia i: ok, nie ma problemu, wskakujcie! :D
Maroko... <3






piękna droga.


z Marrakeszu mam za to tylko 2 zdjęcia:



które w sumie oddają to, jak tam było. tym razem nie za ciekawie. naganiacze działali mi na nerwy, Michael za to ganił, że jestem dla nich niemiła - po prostu nie odpowiadając na nieustające zaczepki.
sorry ale dziewczyny jednak mają gorzej - zdarza się, że łapiąc kontakt wzrokowy ktoś mruga albo składa usta w dzióbek oO nie było by to denerwujące? w autobusie do Marrakeszu gość sprzedający bilety usiadł przed nami i myśląc, że Michael śpi zaczął gapić się na mnie oblizując obleśnie wargi. kto wie co by tam robił gdybyśmy się nie przesiedli..
tak samo kiedy miałam okazję spacerować po centrum Ouarzazate sama po zmroku, nie było chyba jednego, który by mnie nie zaczepił, próbując zagadać, czy nie puścił oczka lub posłał całusa... słabo się robi.

także wszyscy naganiacze w Marrakeszu działali mi nerwy + franca, która ni stąd ni zowąd chwyciła moją rękę i zrobiła na niej nieproszona hennę, żądając za to jakiejś śmiesznej, bajońskiej sumy + gość w restauracji na Jamaa el-Fna, który próbował od nas wyłudzić kasę za przystawki, o które nie prosiliśmy...


zwinęliśmy się następnego dnia w kierunku Meknesu z zamiarem spania tam lub pojechania nocnym autobusem dalej na północ do Tetouanu. i tak przedłużyłam sobie wakacje o tydzień, chciałam być już w następny poniedziałek i ogarnąć co się dzieje w mojej hiszpańskiej szkole.
(oczywiście teraz tego żałuję, bo nic się nie działo i mogliśmy siedzieć dłużej w Maroku!)

bociany. tutaj zimują :D dobry wybór!

jedno z miast po drodze do Meknesu, jakże inne od pozostałych marokańskich miast.. oto nadchodzi wspaniały 'zachód'.


Tetouan, do którego przyjechaliśmy bladym świtem o 5 rano z Meknesu, gdzie włóczyliśmy się wieczorną porą, decydując ostatecznie jechać nocnym autobusem (co nas oczywiście zabiło). medyna ładna i czysta, ale wszystko zamknięte - wszak była 7-8 rano w niedzielę..




ok, zdecydowaliśmy się wracać po spacerze po centrum i pysznym śniadaniu w ulicznym barze (wreszcie naleśniko-makaron z miodem!)

Tanger i czekanie na spóźniony o jakieś 2 czy 3h prom... mieliśmy nadzieję, że będąc w miarę wcześnie w porcie dotrzemy tego samego dnia wieczorem do Cordoby. oczywiście okazały się to złudne nadzieje.
mimo tego, że Marokańczycy pomogli nam nawet poza granicami swojego kraju - dwa pierwsze stopy to byli ludzie z Maroka; dostaliśmy się za Malagę, ale stamtąd ani rusz. ciemno i zimno.
tak.
spania w namiocie nie uświadczyliśmy w Maroku ani razu poza campingiem na plaży, uświadczyliśmy natomiast od razu w Hiszpanii. żeby dobrze sobie uświadomić, że wróciliśmy.
to była straszna, zimna noc ;(
witaj Hiszpanio.




koLoFon

pieśń, o którą Michael był pytany w Maroku codziennie po kilka razy (jeśli akurat nie krzyczeli za nim 'White Bob Marley' - nie ogarniam, przecież nie ma dreadów..):
:D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz