piątek, 24 października 2014

oaxaca - kraj mezcalu, deszczu i żółwi

Dojechaliśmy metrem do ostatniej stacji różowej linii metra, Pantitlan, i jakimś cudem znaleźliśmy autobus do Xico - kierowca powiedział nam, gdzie najlepiej wysiąść. Miejscówka do łapania stopa w kierunku Oaxaca nie była idealna, ale po 15-20 min zatrzymał się nasz pierwszy stop w Meksyku:) Tyle, że staliśmy jakieś 20 m przed patrolem policji, która natychmiast nas zatrzymała i zaczęła wszystkich legitymować. Nasz kierowca powiedział, że chcieli w łapę i zamierzali nas przetrzymać, ale jakoś żartami wybrnął z sytuacji i po chwili puścili nas dalej. Trzema stopami dojechaliśmy wieczorem do Oaxaca, a nasz ostatni znajomy pomógł nam znaleźć tani hotel i wieczorem wyszliśmy jeszcze na mezcal, destylat produkowany z agawy, z którego produkcji słynie Oaxaca. Kolejnego ranka Grzesiek nie czuł się dobrze, przenieśliśmy się do hostelu w tej samej cenie co hotel, ale dużo przyjemniejszego, zamieszkanego również przez dwa grube koty i ekipę 4 długouchych i krótkonogich psów (Hostel de la Luna, 100 pesos za dorm, 250 za pokój, polecamy).


Po drodze do Oaxaca natknelismy sie na mezcalerię - miejsce produkcji i sprzedazy mezcalu.

Gruby czarny kot z hostelu.

Tego samego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Monte Alban. Z miasta wyjeżdżały bezpośrednie autobusy, ale stwierdziliśmy, że taniej będzie z przesiadką, co skończyło się tym, że musieliśmy na nią długo czekać, w końcu podeszliśmy kawałek na nogach, a ostatni odcinek pokonaliśmy łapiąc na stopa ciężarówkę rozwożącą Pepsi. Zaczęło kropić. Kupiliśmy bilety (59 pesos) i weszliśmy najpierw do muzeum, które nie było specjalnie ciekawe. W międzyczasie zaczęło padać, a kiedy wyszliśmy na ruiny po 5 minutach pojawiła się mgła jak mleko, praktycznie nic nie było widać. Monte Alban słynęło również z obserwatorium astronomicznego, jest położone w górach toteż liczyliśmy na miłe widoki - niestety, ale przeliczyliśmy się. Kiedy zbiegaliśmy do autobusu lało, a my byliśmy cali mokrzy. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że lać miało przez kolejne 3 dni praktycznie bez przerwy. Wiedzieliśmy za to, że przez kombinacje z autobusem oszczędziliśmy zaledwie kilka pesos i czasem jednak warto ułatwić sobie życie;)

Boisko do gry w pelote. Jeszcze cos widac!
Dochodzimy do glownego kompleksu i zaczyna sie mgla i deszcz :) juhul!

Z glownej swiatyni mielismy juz taki widok.


Oaxaca jest bardzo ładnym miastem z licznymi zabytkowymi budynkami zbudowanymi często z charakterystycznego zielonego kamienia, stare miasto wpisane jest na Listę UNESCO. Niestety przez deszcz nie było nam dane przechadzanie się po ulicach i delektowanie widokami, ograniczaliśmy się do wybiegu po jedzenie, przymusowe inhalacje smrodem z samochodów (TRAGEDIA w całym Meksyku i dalej) oraz suszeniem mokrych rzeczy. Nad Pacyfikiem, gdzie wybieraliśmy się później, pogoda była taka sama, ale po 3 dniach czekania w Oaxace stwierdziliśmy, że wolimy już moknąć na plaży nad oceanem. Kupiliśmy bilet na busa nie chcąc znowu zmoknąć przy łapaniu stopa. Oczywiście kiedy wyjeżdżaliśmy świeciło słońce...

W calym Meksyku widac protesty zwiazane ze "zniknieciem" porwanych studentow z Ayontzinapa.
"Zywych ich zabraliscie, zywych chcemy ich z powrotem."

Mazunte

6 h w busie przez góry i zakręty i wylądowaliśmy w Pochutla. Przesiedliśmy się do camionety, czyli pick-upa przerobionego na busa do przewozu ludzi przez zamontowanie plandeki i 2 ławek z desek na pace. Dotarliśmy do Mazunte, kolejnej ostoi białych "hipisów" i hobo kids, ale mimo wszystko miasteczko miało swój klimat. Wynajęliśmy pokoik (tzw. cabaña) nad samym oceanem. Grzesiek zajmował się głównie skakaniem przez wielkie fale. Wieczorem na plaży pojawiało się pełno krabów, które po skierowaniu na nie światła latarki uciekały jak głupie do wody.










Szukaliśmy możliwości wynajęcia taniej łódki, żeby Grzesiek mógł połowić, ale nie było więcej chętnych wędkarzy. Koniec końców dogadaliśmy się jednak z panami oferującymi wycieczki na oglądanie żółwi, z których znana jest okolica. W pakiecie mieliśmy oglądanie żółwi, snorkeling i łowienie:) Po drodze nawinęły się też delfiny:)


Jest ryba!
Bezzebny pan tez ucieszony.
Grzesiek chcial złowić marlina, żaglicę albo tuńczyka, ale tym razem udało mu się złapać tylko bonito.


Żółwiś nie był zbyt zadowolony.

W dniu wyjazdu Grzesiek poczuł się bardzo źle, ledwo dojechaliśmy miejscowym transportem, czyli pickupem z ławeczkami na pace do szpitala w Pochutli. Chwilę trwało zanim nas przyjęli, ale badało go naraz 3 lekarzy, do tego pobrali mu krew do badania. Poczekaliśmy z pół godziny na wynik, po czym lekarze oznajmili nam, że miał objawy dengi (ból całego ciała, osłabienie, uczucie, że straci przytomność), ale na szczęście z badania krwi nic nie wyszło, więc... Przepisali mu paracetamol. Hm. Na szczęście, tak jak w Chinach, nie wzięli od nas nic za badanie:)

Ciag dalszy tragicznych zwrotow akcji zwiazanych z choroba w kolejnym poscie:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz