piątek, 10 października 2014

la vuelta al mundo. primera parada - CUBA. // dookoła świata. pierwszy przystanek - KUBA


W końcu w końcu w końcu!!!

Udało się, po dłuuugim oczekiwaniu wyruszyliśmy w podróż - miejmy nadzieję - dookoła świata. Przygotowania nie zajęły nam dużo czasu, można powiedzieć, że gotowi byliśmy od zawsze :) Musieliśmy "tylko" skończyć studia, popracować w międzyczasie w Holandii i zgodnie z planem we wrześniu rozpoczęliśmy podróż.

Zaszczepiliśmy się chyba na wszystko na co można się zaszczepić: przyjęliśmy 3 dawki na wściekliznę, 2 na cholerę (doustnie), tężec+błonica+krztusiec, meningokoki i żółtą febrę oraz przypominająco ja dur brzuszny, a Grzesiek polio. Średnio za osobę wyszło 1600 zł ;( + 2 opakowania leków na malarię za 400 zł... Szczepienia robiliśmy w Krakowie w Szpitalu Jana Pawła II, gdzie są one chyba najtańsze, nie płaci się za wizytę u lekarza tylko za samą szczepionkę, ponadto skorzystaliśmy z rabatu dla studentów 10%. Ogólnie polecamy:)

Przygotowania nazwijmy to "sprzętowe" polegały w naszym wypadku na zakupie plecaka Karrimor 30 l z promocji na allegro dla Grześka, kurtki przeciwdeszczowej FeelFree (z przeceny:), wędki podróżnej Max Insygnia 5/6# 2,4m na bonefish'e w Belize i pstrągi w Patagonii, przejściówki na wszystkie kraje świata, karty pamięci do aparatu 16 G. Ja zaopatrzyłam się w spodnie z odpinanymi nogawkami HiMountain.

Chcieliśmy zmieścić się do względnie małych, 30-35 litrowych plecaków, nie wyobrażamy sobie dźwigania ze sobą więcej i trochę ze śmiechem patrzymy często na ludzi załadowanych wielkim 60-litrowym plecakiem z tyłu i mniejszym 20-25 l z przodu... Mozna latwo zauwazyc ze wsrod backpackerow panuje na to swoista moda. Co oni tam mają?

Tylko jak dostac sie do tej Ameryki? Najbardziej chcieliśmy przepłynąć Atlantyk jachtem, zabrać się z kimś "jachtostopem", ale siedzenie na Kanarach i czekanie na transport mogłoby zabrać za dużo czasu, zorientowaliśmy się, ze nie jest to takie łatwe, ograniczyliśmy się więc do zamieszczenia ogłoszenia na stronie 7knots. Niestety, ale nikt na nie nie odpowiadał, zaczęliśmy więc szukać samolotu. Najtańsze połączenie do Meksyku, bo od tego kraju planowaliśmy rozpocząć podróż, udało nam się znaleźć z Brukseli. Ostatecznie jednak postanowiliśmy kupić bilet na Kubę, który był jeszcze tańszy - nasz samolot miał tam międzylądowanie. Dodatkowy bilet na samolot Hawana - Mexico City kupilismy w Cubana Airlines.

Na Blablacar jakimś cudem znaleźliśmy transport prosto spod domu Grześka w Żarach na lotnisko w Brukseli :) Perfect! (Szkoda tylko, ze znowu zapomnielismy zabrac ze soba karimaty... Bedzie misja w Meksyku.)



KUBA

Lot trwał jakieś 11 godzin, ale siedzenia miały interaktywne ekrany, można było oglądać filmy, słuchać muzyki czy grać w gry - czas łatwiej zleciał. Pierwszym, co uderzyło nas po wylądowaniu była fala gorąca, wilgotne powietrze oblepiające ciało... To jesteśmy na Karaibach! Naszą radość szybko jednak zakłóciła służba celna, która wzięła nas na kontrolę osobistą. Zdaje się, że przez nasze dready stwierdzili, że z pewnością przemycamy pół kilo zioła albo jeszcze czegoś innego. Zaczęli nas wypytywać gdzie pracujemy etc., czy nie braliśmy narkotyków i czy nie byliśmy ostatnio na dyskotekach (wtf? oO). Przykra sprawa, ale nawet śmieszny piesek obwąchujący nasze plecaki niczego nie wywąchał... Poza tym miałam wydrukowany przewodnik (o biedo) z zapisanymi odręcznie hiszpańskimi słówkami, którym zainteresowała się celniczka, zaczęła go studiować, ale znała chyba kilka słów po angielsku i uwierzyła, że to tylko przewodnik, a nie żadna zakazana ideologiczna lektura mogąca powieść Kubańczyków na barykady.

Nawiasem mówiąc przejęci, że oto lecimy na demoniczną Kubę załatwiliśmy sobie przez polskie biuro podróży Antares (polecamy) karty turysty, bo na stronie linii lotniczych nie mogliśmy się doczytać, czy dostaniemy je razem z biletem. Oczywiście na lotnisku okazało się, że owszem dostaliśmy te karty, mieliśmy więc po dwie (mamy je nadal niewypełnione gdyby ktoś był zainteresowany:). Gdzieś wyczytaliśmy, że mogą też zażądać od nas potwierdzenia rezerwacji na dwa pierwsze noclegi, co skrzętnie uczyniliśmy, ale służby nie były nimi w ogóle zainteresowane.

Do Varadero w którym wylądowaliśmy nie chcieliśmy nawet wjeżdżać: za wielu turystów, za mało Kubańczyków, prawdopodobnie najmniej "kubańskie" miejsce na Kubie. Pojechaliśmy autobusem do Matanzas, gdzie daliśmy się nagonić do casa particular starszemu panu. Zaczęliśmy rozmowę od 20 CUC, ale szybko zszedł na 15 i ostateczną ceną było 13 CUC za pokój. Turyści na Kubie muszą spać w hotelach lub casas particulares - są to pokoje w domach Kubańczyków, często z niezależnym wejściem. Casas są oczywiście lepsze nie tylko dlatego, że ma się szansę na kontakt z mieszkańcami wyspy, ale przynajmniej część pieniędzy za nocleg idzie do ich kieszeni. Widać, że wynajmującym pokoje wiedzie się całkiem nieźle w przeciwieństwie do praktycznie całej reszty mieszkańców Kuby... Właściwie cały czas mieliśmy wrażenie, że tylko dzięki turystom zostawiającym tam swoje pieniądze ludzie na Kubie w ogóle jeszcze egzystują. Wracając do kwestii noclegów - wszystkie są skrzętnie notowane, a wedle tego co przekazała nam pani Karolina z Antares śpiąc gdzieś u znajomych, na dziko czy w inny sposób nie będąc oficjalnie zarejestrowanym można mieć problemy przy wyjeździe.

Casas particulares są oznaczone specjalnym, łatwo rozpoznawalnym znakiem na drzwiach i prawdopodobnie muszą spełniać określone warunki - wszystkie, w których spaliśmy (a szukaliśmy zawsze najtańszych;) miały łazienkę tylko dla nas i klimę, bez której faktycznie nie dalibyśmy rady spać w panującym tam upale i zaduchu. Za pokój płaciliśmy 11-18 CUC, po wcześniejszych negocjacach. Jedynie w Hawanie znaleźliśmy świetny hostel 5 CUC/osobę. Moze udaloby sie utargowac wiecej, ale wobec tych biednych ludzi glupio byloby jeszcze bardziej naciskac na obnizke ceny.Tylko ile to jest 1 CUC? Waluta na Kubie to osobna historia, obowiązują bowiem dwie waluty: CUP (pesos cubanos) i CUC (pesos convertibles). Te pierwsze przeznaczone są dla Kubańczyków, turyści teoretycznie mogą posługiwać się tylko CUCami, ale w praktyce można wymienić CUCe na CUPy w kantorach zwanych Cadeca lub w banku. 1 CUC ma równowartość 1 $ lub 24 CUPów. Mając CUPy można kupić tanie jedzenie sprzedawane np. z okien domów czy zapłacić za lokalny autobus.

Kolejnego dnia w Matanzas z pomocą naszego naganiacza załadowaliśmy się do autobusu, którym podróżują Kubańczycy W innej miejscowości musieliśmy się przesiąść do kolejnego, jednak nagabywani tam przez taksiarza daliśmy się podpuścić i głupio myśleliśmy, że podaje nam ceny w CUPach, tymczasem chodziło mu o CUCe, czyli podana przez niego cena przejazdu wzrosła 24 razy. Niestety, ale doszliśmy do tego po wyjechaniu z miasta i przejechaniu kilku kilometrów, wysiedliśmy więc in the middle of nowhere i stwierdziliśmy, że to doskonała okazja by spróbować tradycyjnie połapać stopa. Właściwie moim cichym postanowieniem jest przejechać większość dystansu dookoła świata stopem, albo gdzie nie będzie to możliwe spróbować chociaż na pewnym odcinku w każdym kraju, zobaczymy co z tego wyjdzie. Tym razem jednak stop nie zadziałał, kilka samochodów, które nas minęły nie były specjalnie zainteresowane zatrzymaniem się, więc gdy po 15 minutach nadjechał lokalny autobus wsiedliśmy do środka. Tym razem była to ciężarówka z paką przystosowaną do przewozu ludzi (było nawet wyjście ewakuacyjne i wydzielone miejsce dla ciężarnych). Z braku autobusów ciężarówki przerobione w ten sposób to częsty widok na Kubie. Ostatecznie dotarcie do celu, czyli Cienfuegos, zajęło nam cały dzień przez kilka przesiadek i oczekiwanie na autobusy - wiedzieliśmy już, że raczej nie zrealizujemy pierwotnego planu dotarcia także do Pinar del Rio, bo zbyt dużo czasu stracilibyśmy w autobusach. Niestety, ale na zobaczenie skrawka Kuby mieliśmy tylko 10 dni, później trzeba lecieć dalej - do Mexico City. Na Kubie istnieją specjalne autobusy dla turystów linii Viazul, właściwie to turyści są zobligowani żeby nimi podróżować. Chcąc kupić na dworcu bilet na zwykły (i kilka lub kilkanaście razy tańszy!) autobus jako białe twarze nie mieliśmy takiej opcji! Nie chcieli nam sprzedać biletu i koniec. Cóż, w takiej sytuacji ratował nas osławiony Amarillo, w wolnym tłumaczeniu Żółtek. Gość ubrany cały na żółto stojący na wyjeździe z miasta i zatrzymujący samochody na niebieskich, rządowych tablicach oraz autobusy. Samochody z niebieskimi numerami w miarę wolnych miejsc są zobowiązane do zatrzymania się i zabrania pasażerów czekających na przystanku. Jeśli któryś z nich się nie zatrzymywał Pan Żółtek skrzętnie zapisywał numer rejestracji... Poza tym Żółty spędzał dzień na pogawędkach z ludem czekającym na transport. Panowie zawsze byli dla nas uprzejmi i zatrzymywali nam autobusy, którymi w teorii nie powinniśmy jeździć:)
Tak czy siak późnym wieczorem dotarliśmy do Cienfuegos. Chcąc wypłacić pieniądze z bankomatu okazało się, że karta MasterCard nie jest obsługiwana, gdyż jest to firma amerykańska (tak jakby Visa nie była...). Pieniądze mogliśmy wypłacić następnego dnia w banku. Cały ten dzień spędziliśmy spacerując po Cienfuegos, które nie zrobiło na nas specjalnego wrażenia. Dla samego maleconu (rodzaj promenady wzdłuż brzegu morza) i kilku wyremontowanych budynków w centrum według nas niekoniecznie trzeba odwiedzić to miasto.

Z kolei po dotarciu do Trynidadu zaatakowało nas stado naganiaczy, ale mieliśmy już zarezerwowany nocleg (jeden ze wspomnianych na początku dwóch). Nasz gospodarz okazał się kochany, a miasto faktycznie ma swój klimat i przyjemną atmosferę. Kolonialna starówka w 1988 r. została wpisana na Listę UNESCO. Wieczorem poszliśmy posłuchać muzyki przy Plaza Mayor, gdzie widać było sporo turystów mimo tego, że sezon rozpoczyna się dopiero w listopadzie/grudniu. Spotkaliśmy Petera, starego murzyna, który opowiedział nam trochę o życiu na Kubie łącznie z tym, że według niego wszyscy czekają na wybory w przyszłym roku. Kandydat który ma wygrać i wiele zmienić wedle oczekiwań ludzi już jest. Kiedy przedstawiliśmy ten punkt widzenia innemu ciemnoskóremu poznanemu w Hawanie zaśmiał się tylko pytając co może zmienić ktoś służący temu samemu systemowi w kraju, w którym 1/3 to konfidenci. Pewne jest, że ludzie na Kubie faktycznie uwielbiają Fidela, albo raczej nie mają odwagi nawet w prywatnej rozmowie powiedzieć na jego temat złego słowa. Pewne jest też, że jeśli coś się nie zmieni Kubańczycy naprawdę zaczną umierać z głodu. Wszechobecna bieda jest przerażająca, przeciętny Kubańczyk zarabia na miesiąc równowartość ok. 20$. Kto tylko może poza oficjalnym zatrudnieniem, albo co gorsza nawet bez niego, stara się prowadzić własny biznes. Najlepiej mieć okno wychodzące na ulicę - można wtedy sprzedawać robioną w domu pizzę, spaghetti czy kawę. Takich okien-sklepów jest na Kubie pełno, zwłaszcza w Hawanie. Właściwie trudno dostać do zjedzenia cokolwiek innego, dlatego też podczas pobytu tam żywiliśmy się głównie tą wątpliwej jakości pizzą (przeważnie nie była zbyt dobra, ale przynajmniej była tania). Widzieliśmy też na ulicy takie cuda jak naprawiacz zapalniczek, sprzedaż papierosów na sztuki czy babcie sprzedające po kilkanaście orzeszków w papierowych tutkach.

Poza przerażającą sytuacją zwykłych Kubańczyków, w więzieniach na wyspie wciąż znajduje się wielu więźniów politycznych. Więcej informacji na ten temat i o tym jak można im pomóc na stronie solidarnizkuba.pl, polecam poczytać gdyby ktoś się wybierał.

Kolejnego dnia wybraliśmy się z Trynidadu (autobusem 2 CUC w dwie strony, chociaż taksiarze wokół twierdzą, że nie istnieje) na plażę Ancon, podobno jedną z ładniejszych na wyspie. Plaża faktycznie okazała się bajkowa, chociaż pojawiali się co jakiś czas starzy Niemcy z hotelu nieopodal ;P Na słońcu nie dało się wytrzymać dłużej niż 5 minut, nawet foczki plażowe wylegiwały się tylko w cieniu. Woda przy brzegu miała praktycznie temperaturę powietrza :D

Zamiast przebijać się przez pół kraju łącznie z Hawaną do Pinar del Rio zdecydowaliśmy się pojechać nad morze, na jedną z Cayo (małych wysepek) na północy. Nie chcieliśmy jechać na turystyczne Cayo Coco, wybraliśmy mniej znane Cayo Santa Maria, które z pewnością nie było mniej rajskie. Na Cayo prowadzi specjalnie zbudowana droga - po obu jej stronach mamy Morze Karaibskie, super widok.

Wydostanie się z Trynidadu nie było łatwe i przyjemne, bo na wyjeździe musieliśmy czekać 3,5 h na autobus, który był zapchany do granic możliwości, ale i tak wciąż ładowali się nowi pasażerowie:) do tego droga prowadziła przez góry i jechaliśmy bardzo wolno. W pewnym momencie przed większą górką musieliśmy się zatrzymać na dłuższą chwilę, a pomagier kierowcy oblał samochód wodą.

Osiedliśmy w Caibarien, skąd na Cayo musieliśmy pojechać rano z pomocą Amarillo. Publiczne autobusy nie kursują na wysepkę, ale słyszeliśmy plotki że można załapać się do pracowniczego autobusu zawożącego pracowników hoteli do pracy, postanowiliśmy więc je sprawdzić. Ostatecznie zabraliśmy się wojskowym autobusem z pracownikami bazy wojskowej :D która znajduje się na końcu Cayo. Dzięki temu nie musieliśmy płacić wjazdowych 2 CUC na wyspę. Opłaty wprowadzono chyba po to, żeby zwykli Kubańczcy się tam nie kręcili - gdyż te 2$ to dla nich cena zaporowa, prawie nikogo nie byłoby stać żeby zapłacić tyle za wjazd. Smutne, że we własnym kraju mają takie ograniczenia, nie mogą korzystać z czegoś, co jest ich własnością, ich dobrem.

Wysiedliśmy pod bazą, przeszliśmy ok. 1 km i na horyzoncie pojawił się jakiś ośrodek wypoczynkowy dla białasów. Weszliśmy sobie jakby nigdy nic (nie wiem jak inaczej moglibyśmy się dostać do plaży), ochrona myślała pewnie że jesteśmy jednymi z gości. Dotarliśmy do plaży, rozłożyliśmy się na leżakach i znowu poczuliśmy się jak w raju:) Cayo było jeszcze piękniejsze niż plaża Ancon, biały piaseczek, czysta, przejrzysta i ciepła woda, w niej od czasu do czasu przepływające rybki... A w oddali jakaś inna mała wysepka:)

Po południu wyszliśmy na główną drogę do Caibarien i od razu zatrzymał się autobus odwożący pracowników hoteli do miasta - i znowu nie musieliśmy płacić wyjazdowego myta ani za transport:)

Z ciężkim sercem opuściliśmy Caibarien, by spędzić ostatnie 3 dni na Kubie w Hawanie. Przechadzaliśmy się miło po starym mieście, zabytkowych placach, uliczkach i po zalewanym falami Maleconie. Capitolio niestety było w remoncie, więc nie mogliśmy wejść do środka, ale odwiedziliśmy Asociacion Cultural Yoruba de Cuba, miejsce poświęcone santerii, religii synkretycznej wywodzącej się z tradycyjnych wierzeń afrykańskiego plemienia Joruba, przywiezionej na Kubę przez czarnych niewolników. Religia ta wymieszała się z wierzeniami katolickimi i liczne bóstwa afrykańskie utożsamia się ze świętymi katolickimi. Byliśmy też w Casa Africa, gdzie poza pamiątkami przywiezionymi przez Fidela z jego podróży do Afryki znajdują się też inne eksponaty związane z santerią.

We wszystkich miastach w których byliśmy spacerowanie może skończyć się źle, jeśli nie patrzy się dobrze pod nogi - w chodnikach często zdarzają się wyrwy i dziury głębokie nawet na 2 metry! W centrum Hawany wiele ulic było totalnie rozkopanych, być może zakładali/wymieniali kanalizację, mam nadzieję że następnym razem będzie już lepiej. Mimo, że na ulicy nigdzie nie ma koszy na śmieci jest bardzo czysto. Podczas tych 10 dni czuliśmy się bezpiecznie, Kuba uznawana jest ogólnie za bezpieczne miejsce. Z drugiej strony w hostelu w Hawanie spotkaliśmy Włocha, który został nieco sponiewierany i okradziony, ale łaził gdzieś sam po nocy - niestety mimo wszystko to nie Europa i zawsze trzeba być ostrożnym. (Chociaz my tez lazilismy...)

Co więcej o Kubie?

Wszyscy palą cygara jak papierosy:) Cygaro w "kiosku" można kupić za 1 CUP (ok. 13 groszy), z kolei w fabryce cygar za np. 5-7 CUC - choć to z fabryki na pewno jest lepszej jakości.

Stare samochody typu Chevrolet, Buick czy Cadillac można spotkać na każdym kroku. Popularny jest też nasz maluch, lubiany z powodu ekonomicznego spalania:) Wcześniej zakup nowych samochodów był zakazany, teraz nie jest, ale są one tak drogie, że i tak praktycznie nikogo na nie nie stać. Smród z paliwa słabej jakości wszechobecny w miastach był okropny i dosłownie zatruwał życie.

Propaganda rowniez jest wszechobecna, widać ją zwłaszcza na billboardach wzdłuż głównych dróg. Dostęp do internetu jest mocno ograniczony, godzina w kawiarence kosztuje 6 CUC, więc mało kogo na to stać. Niektórzy Kubańczcy próbują wydostać się z kraju przez związki z obcokrajowcami, Kubanki dając pole do popisu starym Amerykanom i Europejczykom. W samolocie na Kubę poznaliśmy dziewczynę, która właśnie wracała od swojego chłopaka w Holandii - skończyła jej się wiza więc musiała wracać, ale na grudzień mają zaplanowany ślub. Z kolei w samolocie Hawana - Mexico City siedział obok nas chłopak lecący na swój ślub do Meksyku...

Mamy nadzieję, że sytuacja Kubańczyków jak najszybciej się poprawi, ale tak naprawdę kto wie kiedy w końcu coś zmieni się na lepsze?

Na pewno warto pojechać na Kubę i samemu przekonać się jaka ona jest, my na pewno chcielibyśmy powrócić tam kiedyś na dłużej.


(Niestety ale wszystkie zdjęcia z Kuby przepadły razem z naszym aparatem w Meksyku, ale to już inna historia... Jedno slowo: TRAGEDIA.)



EDIT: szalony Chinczyk poznany w hostelu w Hawanie po 2 miesiacach odpisal na maila i przeslal nam kilka zdjec...

Eric, lat ok. 60, Chińczyk z Pekinu wysoki na 2 m i mieszkający w Kanadzie. Jak nam wyznał pierwszy raz w życiu nocował w hostelu i podobało mu się! Jak to Chińczyk był zadowolony i cieszył się z wszystkiego, opowiadając historie czasem niezrozumiałe. Podbijał do każdego uważając za oczywiste, że wszyscy znają angielski. Polskę kojarzył, bo w latach młodości miał telewizor z naszego pięknego acz komuną objętego kraju - co nadmienił nam przynajmniej 8 razy (o telewizorze, nie o komunie). Był POCIESZNY.
LUCIA (czyt. Lusija)!!! Tzn. piesełka trzymana przez starszego pana, razem z żoną prowadzili hostel i byli kochani :D Lucia zajmowała widoczny z tylu mini-fotel bujany między fotelami swoich właścicieli (!!!!!!). Przy pożegnaniu pani miała łzy w oczach ;(
Tego zdjęcia było mi chyba najbardziej szkoda po utracie aparatu.




Jak się okazało, lecieliśmy z Erikiem do Meksyku tym samym samolotem, więc jako krejzol postanowił udać się z nami na lotnisko i spędzić tam noc. Oczywiście pojechaliśmy autobusem na przystanek oddalony od terminalu o ok. 2 km (wieczorem nie było innej opcji poza taksą) i w tropikalnym klimacie spoceni jak świnie cisnęliśmy w nocy po nieoświetlonej dzielni mijani przez transów na wspomniany terminal.
Następnie Eric uwiecznił naszą żulerkę na wieki poprzez to zdjęcie :D
kolejna focia na lotnisku
i jeszcze jedna, czemu nie
ostatnia fotka w metrze w Meksyku, my już rozbawieni/podłamani ciągłym pozowaniem.
jest to również pożegnalna fotka z naszym aparatem, eh.


bueno, pero vamos. a dar la vuelta al mundo! :D




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz