wtorek, 5 czerwca 2012

hitchin' back


wróciłam.
ale jaki to był powrót..:)



Cordoba
po kolacji pożegnalnej, która dzięki pomocy Juana nie była katastrofą, a skończyła się grupowym senkiem na tarasie, i po częściowym ogarnięciu rozpierdzielnika, który powstał w mieszkaniu dzięki ww. wydarzeniu, ze łzami w oczach pożegnałam się ze współlokatorami. odprowadzili mnie na sam próg i nawet machali rączką, dopóki nie znikłam z moim plecaczkiem za winklem (pewnie chcieli się upewnić, czy aby na pewno sobie pójdę).
smutno się żegnać i nie-smutno ruszać dalej w świat..

wydostanie się z Cordoby zajęło ok. 2h. -.-

pierwszy stop, pocieszne małżeństwo, których syn właśnie podróżował podobnie jak ja, tyle że w Ameryce Południowej.
to już wiem, że będzie dobrze.



Lizbona
dotarłam trochę późno, ostatni gość twierdził, że też był na Erazmusie, tyle że w Belgii, ale nie pamiętał nazwy miasta, w którym był. musiał mu ładne dziury w mózgu ten Erazmus wypalić.
spotkałam w końcu Daniela, którego poznałyśmy z Kasią w listopadzie, razem z Celso odpowiedzieli na nasze last minute request i sprawili, że prawie płakałyśmy kilka dni później musząc wracać do Cordoby (jakiś łzawy ten odcinek, sorry).. odwiedzili nas też w grudniu. dobrze było znów go zobaczyć, pomknęliśmy do centrum, które z powodu Rock am Rio było nieco opuszczone (wg Daniela, wg mnie było pełno ludzi!); wychyliliśmy szklaneczkę caipirinhii [czyt. kajpirini] razem z Hectorem i wróciliśmy grzecznie do mieszkania. biedny Daniel, z pochodzenia jest Brazylijczykiem i tęskni  jednak za krajem lat swych dziecięcych, we wrześniu chce tam jechać i szukać pracy, w Lizbonie i tak może zostać zwolniony w każdej chwili, bo firma upada, i stresuje się chłopak. mam nadzieję, że wszystko mu się tam ułoży (i będzie moim hostem też tam - haha ;))
rano znowu szybki bieg do metra, chciałam dojechać do Coimbry na noc zatrzymując się jeszcze po drodze w Fatimie. smutno było opuszczać piękną Lizbonę tak szybko, ale przecież jeszcze tu wrócę. na dłużej, koniecznie na dużo dłużej.. :)

Fatima




marne były te stopy, niewielkie odcinki, ale nie czekałam nigdy długo. jakoś nie poczułam klimatu, może przez te tabuny turystów-pielgrzymów, którzy przyjeżdżali chyba raczej na wycieczkę? nie wiem. poszłam grzecznie na mszę, kupiłam babciom po kartce z Matką Boską i zwinęłam się do Coimbry.

Coimbra





zatrzymałam się u Giovanniego- couchsurfera poznanego w Madrycie, gdzie razem przygarnął nas z forum last minute Carlos:) Giovanni mieszkał w Penthousie, czyli w wielkim domu wynajmowanym przez 11 erasmusów, cudne miejsce:) z poznanymi tam Polkami poszłyśmy na fest disco, gdzie muzę zapodawał 37. DJ NA ŚWIECIE, czyli biba do rana zapewniona. cóż przynajmniej było śmiesznie. od wyjazdu z Cordoby miałam ochotę na imprezę, to w końcu się doczekałam :D wcześniej jeszcze dziewczyny zapewniły mi nocne zwiedzanie miasta, czyli łażenie w kółko w górę - w dół - w górę - w dół, podobnie zresztą było w Lizbonie i w Porto, takie strome ulice są podobno typowe dla portugalskich miast.
następnego dnia miły chill z książką nad rzeką i dalej, do Porto.

Porto

pierwszą rzeczą, którą zwiedziłam w Porto był cmentarz








śniadający Włoch z piętra niżej:)
z moim couchem szukamy dla nas coucha nad morzem - niestety bezskutecznie





a tam produkują porto!

stop do Porto złapany po 5 minutach, z tym, że z dwoma przeładunkami po drodze.
historia tego, jak spotkałam się z Joao jest długa i zawiła, tyle, że najpierw przez pół dnia błąkałam się po nabrzeżu, decydując ostatecznie zjarać sobie kolanka wystawiając je do słońca i kontynuując lekturę Kerouaca na ławeczce nad rzeczką. prawdziwe słońce wyszło jednak dopiero wtedy, kiedy pojawił się Joao, kolejny host z CS:) był kochany, po prostu kochany. przez te 4 dni gotowaliśmy sobie miło, spaliśmy do południa, zjedliśmy doskonałą kolację na tarasie z widokiem na Douro przy pełni księżyca, łaziliśmy po Porto, rozwieszaliśmy przez pół nocy po mieście plakaty promujące jakiś alternatywny festiwal, ratowaliśmy osłabłą Olę przed barem, marzyliśmy o wspólnym wyjeździe na Fidżi :D, śmialiśmy się z Mossi, jego kotki, która zastanawiała się nad popełnieniem samobójstwa z tarasu, słuchaliśmy Simon&Garfunkel i The Doors z winyli.. no i doprowadziłam jego podupadłe dredy do jako-takiego wyglądu.
chcieliśmy nawet jechać stopem nad morze na jeden dzień, ale nie znaleźliśmy coucha..:) Joao dopiero co zamknął swój bar i jak mówił, wreszcie miał wakacje:)
(zapamiętać na przyszłość: po Porto głowa długo boli)

tak właśnie nad Porto wyszło słońce.
a później trzeba było jechać dalej.

tyle, że nie miało tak być. dokulałam się do Aveiro, jakieś 50 km na południe, z dość nawiedzonym gościem, miał na rękach 3 zegarki, na odchodnym wygrzebał skądś jeszcze czwarty i dał mi go.. jako że szczęśliwi czasu nie liczą to dałam go Fośce.
po chwili łapania na stacji ktoś uświadomił mnie, że powinnam przejść na drugą stronę autostrady, bo łapię w złym kierunku. ok, przelazłam. i czekam. coś jest nie tak. miałam kilka propozycji z powrotem do Porto, ale nie, ja twardo na wschód, do Viseu i kierunek Madryt. czekam. miła pogawędka z panem tirowcem, który dał mi 3 soczki (słodki!), i którego w końcu zwinęła do domu rodzina. czekam dalej. spacerek na stację i z powrotem.

tak minęło 5h.

dlaczego? ano dlatego, że akurat NIE MIAŁAM OCHOTY pytać kierowców na stacji, wolałam sobie postać na wyjeździe i nie dowiedziałam się, że akurat tą drogą prawie nikt na Viseu nie jeździ...
chociaż może jednak ktoś jeździł, pan tirowiec by mnie chyba uświadomił? po prostu miałam wrócić jeszcze do Porto.
co prawda nie do Joao, bo miał już innych couchsurferów, ale do gościa, który kilka dni wcześniej odpowiedział na moje last minute request na forum. a w ogóle to do Porto podwiózł mnie tirowiec, który jeździ do Mauretanii! wyłudziłam nawet jego numer telefonu, także jakby ktoś kiedyś miał potrzebę dalej w Afrykę niż do Maroko, to można do niego uderzać :)
tymczasem zatrzymałam się u 40-letniego Alberto, niby wszystko spoko, ale jednak trochę dziwnie oO

Madryt
dojazd zajął caały długi dzień, w trakcie którego:
- przemiły pan Portugalczyk zaprosił mnie na przepyszny obiad
- pierwszy raz w życiu łapałam stopa na autostradzie
- pan tirowiec, Mołdawianin z pochodzenia, który zatrzymał się na autostradzie, przed wypuszczeniem mnie w dalszą drogę wcisnął we mnie zrobioną przez siebie bułę i obdarował drugą, co było fest słodkie. chciał też poić mnie palinką, ale po jednym głębszym odmówiłam (z bólem serca) kolejnych.
na Moncloa, stację metra w Madrycie, gdzie miałam spotkać się z Carlosem, dotarłam koło 12 w nocy i od razu, piękną i pachnącą prosto z drogi Carlos zwinął mnie na imprezę do znajomych. nie zdążyłam się dobrze przerazić sobą w lustrze, a już trzeba było wychodzić, by hiszpańskim zwyczajem nie narażać się zbytnio sąsiadom, którzy przeważnie bez ostrzeżenia dzwonią na policję. towarzystwo jakoś się rozmyło, a my mieliśmy czas na mojito i poważne rozmowy o życiu:)
i znowu ten fascynujący dom Carlosa wypełniony od podług po sufity książkami i filmami, a rano obiadek z mamą i tatą i już zaraz trzeba było wychodzić na kolejne party, tym razem pool party u innej znajomej..:)
uwaga: kąpałam się!
wieczorem dołączył do nas znajomy host Carlosa z Brazylii, który przyleciał na jakiś tydzień do Hiszpanii. graliśmy w mafię! :) a później w "never have I ever", czyli każdy mówi jakąś czynność i ludzie, którzy ją robili piją.

znajomi Carlosa strasznie śmieszni i pozytywni, pocieszne chłopaki. do tego mówią po angielsku - wow! przed party piliśmy razem Porto przytachane przez mnie z Porto w metrze, nawet nikt nam uwagi nie zwrócił; wcześniej też widziałam innych robiących botellon w metrze.. spoko, że z tym akurat nie mają problemu

Walencja
rano, czyli koło 13, ewakuowałam się na miejsce polecone przez hitchwiki do wyjazdu na Walencję - było doskonałe! stacja benzynowa na autostradzie w tamtym kierunku, co prawda dojazd zajął ponad godzinę (metro i pociąg), ale warto było!
chyba po godzinie stania podeszły do mnie panie nauczycielki z autobusu pełnego 16-letnich tancerek wracających z pokazu w Salamance- mogłam jechać z nimi :D pierwszy raz w Europie wziął mnie na stopa kursowy autobus. było bardzo sympatycznie i miło, dojechałam elegancko pod metro w Walencji, tyle że znów trochę późno.
kolacja z Gustavo na dachu i następnego dnia do Szwajcarii.

gdzieś przed Barceloną spotkałam na stacji Marokańczyka, miał około 50tki i jechał stopem do Francji :D postanowiliśmy spróbować jechać kawałek razem. wbrew małym obawom łapało się łatwo! tyle, że jeden gość wwiózł nas do Barcelony.... -.- wydostanie się z miasta- jakieś 2h straty, a i tak szybko sobie poradziliśmy. w końcu, późno w nocy dojechaliśmy do legendarnej Jounquery. pan Polak tirowiec zgodził się zabrać mnie dalej (chociaż "nigdy tych &%$#@& autostopowiczów nie zabiera!"), ale Marokańczyk musiał szukać szczęścia gdzie indziej - przy granicy często patrzą, czy w samochodzie nie ma więcej osób niż być powinno.
w środku nocy na stacji we Francji uratował mnie przemiły młody chłopak, w którego samochodzie co 2 minuty traciłam przytomność. zawiózł mnie aż za Lyon.
tak powooli dojechałam w końcu do Lozanny, zajęło to 24 godziny.

Lozanna
pogoda była raczej nieciekawa, w sklepach drogo, a Szwajcarzy wciąż zbyt idealni we wszystkim, żeby tam długo wytrzymać:)
choć samo miasto bardzo ładne, położone nad Jeziorem Genewskim.
ze stopem w Szwajcarii na szczęście nie ma problemów, 10-15 minut i jazda.

po 2 dniach zebrałam się już na ostatnią prostą do Polski. tym razem dojechałam po 22 godzinach - odbierana przez tatusia pod Bielskiem (jak zwykle w środku nocy..)


witaj znów, moja biedna Polsko.
cieszę się z tej podróży, z tej wolności, którą dawała, choć czasem jednak smutno było jeździć samej.
wciąż nie wiem co robić.


to może spakuję się do Chin!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz