piątek, 26 września 2014

Maroko - Mauretania 2013


Bilety Kraków-Mediolan-Marrakesz i Marrakesz-Madryt-Berlin w różnych kombinacjach Ryanaira i EasyJeta nabyliśmy w cenie ok. 350-400 zł.

Mediolan
(nie zagłębialiśmy się, ale w sumie nic ciekawego, chociaż katedra robi wrażenie. za to pod nią pełno murzynów atakuje ludzi zakładając im bransoletki na łapy i licząc na wsparcie z tego tytułu)




Rabat
prosto z lotniska w Marrakeszu udaliśmy się... stopem do Rabatu. w Polsce najbliższy konsulat Mauretanii jest w Berlinie, dlatego stwierdziliśmy, że łatwiej będzie nam uzyskać wizę w Maroku:)
wniosek składa się rano, a odbiera po południu, ogólnie bezproblemowo (tylko powodzenia ze znalezieniem konsulatu..). wiza kosztowała ok. 40 euro.


nasz lux-pokoik nad medyną ;)
i widok nań



następnie kulamy się z powrotem do Marrakeszu... do mojego ulubionego hotelu Medina - polecam:)


widok z tarasu

zdjęcie z palmą musi być

jedziemy dalej - kolejny przystanek to Tiznit, gdzie w kolejnym uroczym pokoju świętowaliśmy Tłusty Czwartek:
to chyba w Tiznicie pytaliśmy o tani hotel, a może złapaliśmy na stopa dwóch pociesznych, natchnionych Marokańczyków, którzy objechali z nami kawał miasta próbując pomóc, ale kiedy w hotelu okazywało się, że nie jesteśmy małżeństwem, nie chcieli nam wynająć pokoju. widać na południu są bardziej religijni. w międzyczasie natchnieni próbowali nas przekabacić na islam :) koniec końców ktoś zgodził się wynająć nam pokój.

i znowu ta pyszna herbatka

(na ręce ozdoba od murzyna z Mediolanu, chciał zawiązywać niech zawiązuje, a na "kawę" i tak nie dostał :P)

zbliżamy się do Sahary


Sahara Zachodnia jest od wielu lat terenem spornym, obecnie okupowanym przez Maroko, dlatego przyjeżdżając z Maroka nie przekracza się żadnego przejścia granicznego. częściowo - głównie wschodnia część - dąży do niepodległości, ale Marokańczycy w zachodniej części prowadzą akcję zasiedlania regionu.




dojeżdżamy w końcu do Dakhli, gdzie nie chcą wierzyć że szukamy naprawdę taniego noclegu i nie mamy kasy. w końcu jednak udaje nam się dostać najtańsze miejsca w namiocie na dachu szarganym wiatrem na wszystkie strony:

tak wyglądał z zewnątrz :D

obok inne apartamenty:


w zatoce przy półwyspie Dakhla widać w oddali miasteczko nad samą wodą?

tak, to miasteczko, ale kamperów z "zachodu" - Niemiec, Francji, Holandii. dziki - nie dziki camping, wyglądało jakby sami sobie zajęli ten obszar, ogrodzili się przy swoich wozach i jak zwykle we własnym bezpiecznym towarzystwie (broń Boże od kontaktów z mieszkańcami tych dzikich krajów!) korzystali z piękna przyrody

silne wiatry stwarzają dobre warunki do kitesurfingu



nasz cel: Nawakszut. do tego znaku na wjeździe z Półwyspu Dakhla na główną drogę prowadzącą do Mauretanii podwiózł nas hiszpański ksiądz zagadany pod kościołem w Dakhli:) niestety było już trochę późno, a ruch mały - musieliśmy przespać się na plaży przy kamperowym miasteczku.




poranni goście



następnego dnia aż do samej granicy bez problemu zabrało nas trzech wesołych murzynków w tirze. przy przejściu oczywiście pełno naciągaczy, którym się nie daliśmy, złapaliśmy nawet stopa do Nouadhibou, a nasz kierowca znalazł nam kemping w centrum.

Nouadhibou (po polsku ponoć Nawazibu) położone jest na półwyspie, podobnie jak Dakhla

przymusowa kolacja przy świecach - przerwy w dostawie prądu to normalka


rano wychodzimy sobie z naszego kempingu i kierujemy się przez miasto na wyjazd. przechodzimy obok innego kempingu i z ciekawości zaglądamy do środka... a tam.... tak, BUS NA POLSKICH NUMERACH. ech, ci Polacy :D busy były właściwie dwa i wyglądały mniej więcej tak:


trafiliśmy na ekipę jadącą z misją Okulary dla Afryki do Senegalu :D
mieli badać wzrok i dobierać okulary tamtejszym mieszkańcom.
.....no to stop do Nawakszut sam się znalazł ;)



po drodze pełno jest posterunków żandarmerii, przy których trzeba się zatrzymać i wylegitymować

pociąg-legenda. ponoć najdłuższy pociąg na świecie (połączone wagony mają ok. 2,5 km) jadący z Nouadhibou wgłąb lądu do kopalni rudy żelaza, ok. 650 km. w węglarkach podróżuje też ludność ze względu na brak innego środka transportu na pustyni. wagon 'pasażerski' doczepiany jest czasem, ale jest płatny, dlatego w większości wszyscy i tak jadą w pustych węglarkach.
naszym głównym celem było przejechanie się nim, ale po wysłuchaniu relacji chłopaków (pozdrawiamy, Ciebiera;) zrezygnowaliśmy. potwierdzili oni, że w nocy jest zimno nie do wytrzymania i wszystkie, ale to wszystkie rzeczy po takiej przejażdżce są całe w piachu i do wyrzucenia. szkoda byłoby nam wyrzucać wszystko, zwłaszcza mój nowy śpiwór, i nie wiadomo czy aparat by to przetrwał. może innym razem.


tymczasem samochód po drodze trochę się psuł, ale na szczęście na pokładzie był mechanik

przystanek po drodze




nasza wspaniała miejscówka w Nawakszut:
w pokoju tym w czasie całego pobytu kilka razy widziałam jaszczury na ścianie, a także karaluchy i myszy


na południe od Nawakszut spotyka się już przypadki malarii, dlatego chłopcy musieli zacząć faszerować się Malarone


udajemy się na targ rybny:




wciąganie łodzi na brzeg








kolacja w pizzerii u Włocha (!!!) - nie mam pojęcia skąd on się tam wziął
niestety nic bardziej 'miejscowego' nie było w okolicy

ulice wszystkich miast przy Saharze toną w piachu
łezka w oku się kręci, ale musimy się rozstać z ekipą Afromedesa. dzięki za wszystko!

wracamy w kierunku Maroka podwiezieni na wylot jeszcze przez rodaków - jak zwykle mamy szczęście i szybko łapiemy bardzo ogarniętego życiowo pana, który studiował w Rosji i wie, że autostop nie powinien być płatny:) nie mogliśmy też odmówić, kiedy zaproponował nam nocleg u siebie w domu :D
po drodze kupujemy wielbłądzie mleko u pasterzy i przybiegają dzieci:)

tymczasem nasz znajomy okazał się szejkiem - przynajmniej w naszym mniemaniu. miał wielką, elegancką chatę, a co 'najlepsze' - miał służących (!!!). kiedy przyjechaliśmy usługiwał nam starszy murzyn przynosząc co chwila herbatę i rozlewając do szklanek, w okolicy kręciła się też roześmiana czarna służebnica (sorry ale jak mam ją określić inaczej?). w sumie byliśmy w szoku bo pierwszy raz w życiu widzieliśmy naocznie żeby ktoś miał służbę... po jakimś czasie przyszła też żona, ale tylko na chwilę przywitać się i być może poszła zarządzać kuchnią (chociaż pewnie miał też ze dwóch kucharzy, kto wie). po domu przewijały się też dzieci.
po jakimś czasie zaczęto wnosić różne dania i rozkładać je tradycyjnie na obrusie na podłodze. kiedy zastawiono cały obrus było nam trochę głupio, że to wszystko dla nas, ale to nie był koniec! jedzenie zajęło z pół podłogi w pokoju, wszystko stało na 3 rozłożonych obrusach - możecie sobie wyobrazić ile tego było.... zaczęliśmy się śmiać że nie jedliśmy nigdy wielbłąda, na co nasz szejk mówi nam z pełną powagą, że TO jest właśnie wielbłąd. co jak co, ale nie wypadało odmówić, Grzesiek nawet nie pisnął że jest wegetarianinem i grzecznie spożywał wielbłądka... jako że ja też za mięsem nie przepadam średnia to była przyjemność, ale wygrzebaliśmy co chudsze kawałki. popróbowaliśmy różnych rzeczy, po pewnym czasie wpychaliśmy w siebie na siłę, a i tak z 70% jedzenia zostało nie ruszone.
to się nazywa gościnność, wow.

nasze legowisko
po obiedzie wytoczyliśmy się na krótki spacer po okolicy. powyżej ogrodzony teren lotniska, który służy też jako śmietnisko i boisko do gry dla dzieci.

po powrocie posiedzieliśmy jeszcze chwilę przy National Geographic obserwując małpy w dżungli i poszliśmy spać. niestety jednak sen nie był mi dany, bo prawie całą noc spędziłam w ubikacji (dobrze że był 'normalny' kibel i nawet znalazła się miska...) - wielbłąd najwyraźniej się nie przyjął, a ja przeżywałam największy ból brzucha EVER. -.-

na szczęście następnego dnia było już ok. pożegnalne foto z naszym szejkiem i podwiózł nas jeszcze na wyjazd z miasta.
na przejściu granicznym pełno jest rozrzuconych wraków samochodów. jak dowiedzieliśmy się od murzynów z tira jadąc tędy z Maroka, wraki są zwożone z całej okolicy, a turystom wmawia się że teren jest zaminowany, żeby ich przestraszyć i aby płacili za przewodników na te kilka kilometrów. (swoją drogą kilka lat temu zdarzyły się jakieś porwania związane z Al-Kaidą, ale teraz Mauretania jest raczej bezpieczna - wszyscy ostrzegali nas tylko przed granicą z Mali, tam nie jest bezpiecznie, podobnie jak w całym Mali)




i znowu nasza cudowna plaża niedaleko Sidi Ifni:





olbrzymia porcja owoców morza za śmieszne pieniądze (przynajmniej w porównaniu do polskich cen)
pożegnalne foto z Marrakeszem, gratisowe wieczorne zwiedzanie Madrytu, poznanie w kolejce do odprawy do Berlina małżeństwa wracającego z Hawajów do Zielonej Góry (i kolejny stop zapewniony:) a w Polsce śnieżek i zimnica (zapomniałam nadmienić, że wyjazd odbył się w lutym).