sobota, 20 września 2014

wyprawa Chiny 2012 - cz.4: Chiny (Datong i Pekin)


To jesteśmy w Chinach :)

Na przejściu granicznym w Erenhot.

Wyjeżdżając z Mongolii po 3 dniach przeprawy przez 300 km tragicznych dróg w stepie nie byliśmy przygotowani na to, że miasto zaraz za granicą, Erenhot, okaże się całkiem duże.
Rozpoczęliśmy operację wydostania się na wyjazd w kierunku Datongu, co zajęło nam praktycznie cały dzień. I tak miało być już za każdym razem - załatwienie czegokolwiek: kupno biletu na pociąg, zorientowanie się który autobus dowiezie nas tam gdzie byśmy chcieli czy zwykłe pytanie o drogę na wyjazd z miasta to była droga przez mękę. W Chinach bowiem niestety NIKT NIC NIE CZAI. Ludzie pytani o coś często po prostu uciekają. Nawet jeśli jakimś cudem ktoś kojarzy parę słów po angielsku to raczej się tego wstydzi i odchodzi z przepraszającym uśmiechem. Nawet pokazując na palcach liczby robią to zupełnie inaczej i kiedy usiłuje się pokazać np. trzy przez trzy wystawione palce niekoniecznie będzie się zrozumianym.
Mimo wszystko nie poddawaliśmy się. Co bardziej rezolutni zaczynali nam odpowiadać po chińsku, myśląc, że ich zrozumiemy... Kiedy okazywało się, że jednak nie, nie zrażeni brali od nas notes i długopis i zaczynali kreślić w nim swoje krzaczki. A tu białasy dalej nic nie rozumieją..? To już nic się im nie poradzi... (Ochota do zapisywania brała się pewnie z tego, że w różnych regionach jest różna wymowa i faktycznie Chińczyk z Chińczykiem mogą się nie dogadać. Pismo jest bardziej uniwersalne, dlatego próbowano nam często zapisać odpowiedzi.)
Nie żebym miała pretensje, że Chińczycy mnie wszędzie za rękę nie zaprowadzili i nie chcieli podejmować rozmowy, ale kiedy z nikim nie da się zupełnie dogadać to jest trochę frustrujące.
Byłoby dużo prościej gdyby chociaż internet był dostępny od czasu do czasu, ale nawet w McDonaldzie żeby zalogować się do wifi trzeba było podać chiński numer dowodu czy chińską komórkę na którą przyjdzie sms aktywujący, także wifi okazało się nie dla nas :( Ach, ta cenzura. Jedynie kilka razy udało nam się złapać otwartą sieć pod jakimś większym hotelem czy po prośbie o podanie hasła dostępu.
Jeszcze jedna kwestia z kupowaniem biletu: na większych dworcach jest specjalne okienko dla obcokrajowców gdzie przeważnie rozumieją chociaż kilka słów po angielsku, co faktycznie ratuje życie. W zwykłym okienku podając nazwę miasta nie byliśmy rozumiani, okazywało się trzeba tą nazwę wymówić w dziwny sposób, który nam nigdy nie przyszedłby do głowy. Zapisywanie nazwy naszym alfabetem też nie zawsze się nie sprawdzało. Do tego nasz przewodnik w niczym nam nie pomógł (Baedekera, dziadostwo!), także byliśmy zdani tylko na siebie.

Obwożeni po mieście przez skuter - jeszcze pełni nadziei na to, że pan wie o co nam chodzi :D



Niemożliwe, ale dokonaliśmy tego! Po kilku godzinach złapaliśmy gościa mówiącego po angielsku, który oświecił taksówkarza z naszą wizją wyjazdu poza miasto żeby łapać stopa.
Brama dinozaurów całkiem na temat - w okolicy znaleziono wiele ich szkieletów.

Za mongolską granicą udało nam się złapać stopa na jakieś 400 km, podejrzewam że dlatego, iż byli to ogarnięci życiowo Mongołowie, następnie jedyny nasz w Chinach nocleg na dziko gdzieś przy autostradzie i rano stop do najbliższego miasta. Niestety ale niedługo później musieliśmy zrezygnować z jazdy autostopem, bo:
1) z kierowcami, podobnie jak z wszystkimi nie dało się dogadać nawet co do miejsca do którego chcieliśmy jechać
2) wyjazd z miasta na odpowiednią drogę z ww. powodów był klapą i zajmował cały dzień albo przynajmniej kilka godzin
3) Chińczycy w większości nie rozumieją co to jest autostop
Przed wyjazdem czytałam o opcji posiadania przy sobie listu po chińsku, w którym wszystko jest dokładnie wyłuszczone, ale nie mieliśmy możliwości napisania czegoś takiego - może wtedy jest łatwiej. Szkoda, ale zdecydowaliśmy, że po Chinach będziemy jeździć pociągami. Gdybyśmy mieli więcej czasu i cierpliwości może dalej próbowalibyśmy stopa. Na pewno wszystko jeszcze przed nami :D
Gdy już dojechaliśmy na dworzec we wspomnianym mieście, do którego dotarliśmy stopem (chyba było to Hohhot), czekając na dworcu na pociag staliśmy się główną atrakcją. Ludzie dosłownie obeszli nas wokoło, stali i gapili się jakbyśmy robili jakieś dobre przedstawienie. Szkoda że nie bili brawa. Po 5-10 minutach część się rozeszła, być może znudziło ich w końcu patrzenie jak siedzimy i rozmawiamy, chociaż nadal gapili się z pewnej odległości. W bardziej turystycznych miejscach, w których później bywaliśmy nie wzbudzaliśmy już aż takiej sensacji, ale często ludzie podchodzili i chcieli sobie robić z nami zdjęcia (!!). Najlepsze, kiedy w pociągu np. wyciągaliśmy coś z plecaka - było to tak interesujące, że ludzie podrywali się ze swoich miejsc i znowu otaczał nas wianuszek gapiów! Można się w Chinach poczuć gwiazdą, nie ma co.

W końcu dotarliśmy do Datongu, pierwszego przystanku w Chinach.

Datong

Fragment starego miasta - ludzie wspólnie ćwiczą.
W tle typowy obraz chińskiego miasta: wielkie budynki i wszędzie żurawie, jeden wielki plac budowy.

Jedna z wielu pysznych rzeczy które jedliśmy. Na szczęście często w knajpach są zdjęcia potraw, a jeśli nie było obrazków kierowaliśmy się na chybił-trafił; tylko raz dostaliśmy coś niezjadliwego.


Fotka z białasem? To ja też chcę.

Groty Yungang
252 groty powstałe głównie na przełomie V/VI w., w których znajduje się ponad 50 000 rzeźb Buddy; największa z nich ma około 17 m. Od 2001 r. na Liście UNESCO.

Z Datongu można dojechać miejskim autobusem.
Zanim dojdziemy do grot mijamy świątynie i park.

Kadzidła ofiarne.


I jest Budda!




Kolejny Budda.

I jeszcze jeden.


że też komuś się chciało...

Ostatnie chwile w Datongu:


Takie budynki to raczej atrakcja turystyczna niż codzienność.
My z kolei jesteśmy atrakcją w barze.
Ostatnie (nieudane :( ) próby łapania stopa.

A obok przeganianie krów przez kilkupasmowe skrzyżowanie.

Pekin

W Pekinie barierki w kolejce do samych drzwi metra, do tego z góry na wszystkich drą się naganiacze z megafonów, ale najlepszą pracę mają upychacze ludzi do wagonów (!). Niestety, ale są oni wielce przydatni, bo Chinole nie ogarniają tego, że pierwsi wchodzący powinni wejść głębiej, tylko stają przy samych drzwiach tamując ruch. Brak słów.

Yonghegong, Pałac Harmonii i Pokoju
zwany także Świątynią Lamaistyczną
klasztor tybetański z XVII w., jest największą buddyjską świątynią w Pekinie, o dziwo przetrwał rewolucję kulturalną; jego główną atrakcją jest 18-metrowa figura Buddy wyrzeźbiona z jednego pnia drzewa sandałowego



Bicie dzwona wyznaczało rytm dnia mnichów w czasie, kiedy jeszcze tutaj mieszkali...



Owoce i woda złożone w ofierze.
Jest i bambus.
Pieniędzy w ofierze także nie skąpią.





Poza tym, że w parku nic nie wolno, codzienna scenka: dzieci sikają gdzie popadnie, na chodnikach czy na środku ulicy też.
Ołtarz Nieba




Atrakcje w supermarkecie:

Kurza nóżka na surowo czy pieczona?






A może świeżą ropuchę?
Kurze nóżki na ostro.

Zakazane Miasto
cesarski kompleks pałacowy z XV w., cesarz mieszkał tu do 1924 r.
na powierzchni 960 m x 760 m zbudowano około 800 pałaców i wiele pawilonów

Wejście do Miasta od strony Placu Tianmen.





Tłumy, tłumy, tłumy...
Upał był tak silny, że po dojściu z miejsca, w którym robione było zdjęcie do pałacu naprzeciwko musieliśmy odpoczywać z 10 minut. A dalej kolejne pałace i kolejne...
I dzikie tłumy.
Tron cesarza.
Dla efektowniejszych fotek na miejscu można wypożyczyć tradycyjny strój.
W końcu cień. Polecam boczne, bardziej klimatyczne uliczki Zakazanego Miasta :)


Powtarza się zabawa z Placu Czerwonego: wyciąganie monet wrzuconych przez turystów na magnes.

Naklejki na wejściu do publicznej toalety.

Chińskie przysmaki - ciąg dalszy:

Przy dmuchnięciu całkiem żwawo ruszały odnogami.




Ok, tak naprawdę to raczej ściema pod turystów, sprzedawane tylko w jednym miejscu gdzie przychodzą wszyscy w większości zrobić zdjęcia, cóż. Co odważniejsi kupują jednak te szaszłyki i próbują konsumować.

W tak zwanym międzyczasie załatwialiśmy jeszcze wizę powrotną do Rosji - w Polsce nie mogliśmy uzyskać dwuwjazdowej. Zostawiliśmy paszporty w konsulacie na kilka dni i pojechaliśmy w wybetonowane góry pod Pekinem (dobrze, że nikt nie chciał nas w tym czasie legitymować...).

Mimo tego, że szlaki są w większości zalane betonem (SIC), było całkiem przyjemnie. Może jeszcze poza tym, że spotkaliśmy po drodze takie stwory:



Następnie udaliśmy się do Chengde i Syczuanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz