niedziela, 4 marca 2012

morocco bis: casablanca & essaouira


no to jazda!

po cudnym, spędzonym na podróżach lutym czas powrócić do szarego życia erazmusa w Cordobie.. :)
od trzech dni grzeję tyłek przy brasero, a moi nowi współlokatorzy Hiszpanie gdzieś się rozpłynęli, nie widziałam ich od 2 dni... hm. Koreanka Jamila poleciała do Oslo spotkać się z tatą, także jestem sama póki co.



i jak to było z Marokiem?



przed.
tak było, że miałam jechać z Kasią, ale okazało się, że ona ma egzaminy i nie da rady. mi szczęśliwie się złożyło, że miałam egzaminy jeden po drugim i razem dwa tygodnie wolnego!
jednak słabo to wyglądało, bo nie miałam z kim jechać.. nie wiedziałam co robić. dałam najpierw ogłoszenie na autostopem.net, zgłosiło się nawet 3 chętnych (!), ale jako że siedzę tutaj, to samotna podróż przez całą Europę/koszt biletu Polska-Hiszpania/inne względy spowodowały, że żaden z chłopaków się nie zdecydował..

w końcu wpadłam na to, żeby dać ogłoszenia na forach CS z Andaluzji. udało się! odpowiedziała Narcisz, Węgierka w moim wieku, która pracowała przez wakacje i nadal pracuje w hostelach w Andaluzji, obecnie w okolicy Marbelli. już-już byłyśmy zgadane, poprosiłam ją nawet o dzień zwłoki, bo musiałam przetachać moje rzeczy do nowego mieszkania (o którym, mam nadzieję, niebawem), a okazało się, że mam dużo za dużo gratów i nie ogarnę tego w jeden dzień..

także pakowałam się z myślą o wyjeździe następnego dnia. w tym czasie odezwał się też z Granady Michael, Australijczyk, który od ponad 2 lat podróżuje po świecie. był zdecydowany jechać nawet następnego dnia -ucieszyłam się, że będziemy we trójkę, do tego z chłopakiem- jednak Maroko to Maroko i żeby uniknąć zaczepiania na ulicy co 10 sekund, przydaje się chłop ;p
późny wieczór, dzwoni Węgierka i mówi, że rodzice nie pozwolili jej jechać i sorry, ale nie może. oO
...
..
.

nie byłam pewna jak to będzie z Michaelem, bo odezwał się naprawdę w ostatniej chwili, do tego musiał jeszcze rano znaleźć miejsce, żeby zostawić w Granadzie część swoich rzeczy.. poszłam spać i rano czekałam na znaki od niego czy mu się uda..

udało się.
kiedy mówił, że wychodzi na wyjazd z miasta, zwlekłam się w końcu z łóżka..:)


start.
stop do Malagi był zaiste interesujący, podwiozło mnie dwóch dilerów, po drodze handlowali, kluczyli po wszystkich okolicznych miejscowościach i w końcu stanęli na jakieś 30 minut między drzewami oliwek, by wesoło przyćpać z butli (bynajmniej nie hasz - hasz jarali non stop).
w międzyczasie okazało się, że wcale nie jechali do Malagi, ale zobaczyli mnie łapiącą stopa i stwierdzili, że mogą mnie podwieźć.. hm. mogli nawet do Algeciras, gdzie mieliśmy się spotkać z Michaelem, ale powiedziałam, że styknie mi do Malagi...^^
uf. pięknie się zaczęło, nie ma co.
trasa zajęła nam ponad 4 godziny, gdzie normalnie zajmuje 2.

tyle dobrze, że wysadzili mnie na stacji na drodze na Gibraltar, choć ciągle jakby w mieście. przez telefon ciężko było się dogadać i Michael wylądował w centrum Malagi- zrozumiał, że tam chcę się spotkać.. musiał więc przejść do mnie na nogach jakieś.. 4km? przyjemnie:)

tak czy siak, udało się- spotkaliśmy się. wydostanie się z Malagi okazało się nie takie proste, godziliśmy się już z myślą, że czeka nas noc na stacji (a było zimno!), w końcu trafiliśmy na większą gasolinerę na autostradzie i chociaż było już ciemno, mogliśmy przynajmniej pytać czy ktoś nas nie podwiezie.
po kilku minutach zatrąbił na nas tirowiec, który wcześniej nie chciał nas zabrać, widać namyślił się. zawiózł nas do samego portu. było niedługo przed 23.

ferry tale.
po szybkim wywiadzie w terenie okazało się, że najtańsze połączenie ma Balearia, jakaś promocja niby teraz, 23 euro w dwie strony Algeciras-Tanger MED (nowy port, jakieś 45-50 km od miasta, ale jest z portu darmowy autobus..:). ostatni prom odpływał o 23 (są 4 dziennie), więc mogliśmy jeszcze na niego biec, ale zanim się namyśliliśmy było za późno. i lepiej, że zostaliśmy, przespaliśmy się bowiem elegancko na górze w poczekalni  do promu; przez całą noc nie było tam nikogo, wszystko oświetlone, generalnie polecam :) nie sądzę, żeby było to możliwe w Maroku, a w środku nocy nie chciałabym szukać noclegu w Tangerze...

z Hiszpanią pożegnaliśmy się więc rano..


papa Gib!

zanim wypłynęliśmy minęło sporo czasu, i choć to tylko ok. 14 km cała przeprawa zajęła prawie 4h... zyskaliśmy jednak jedną godzinę przez zmianę czasu.

welcome, my friend.
darmowy autobus do Tangeru i.. przy odbieraniu bagaży z autobusu zrobił się sztuczny tłum i Michaelowi ukradli portfel.. tak powitało nas Maroko. a akurat miał tam wymienione wcześniej na dirhamy 100 dolarów... szlag by to. nie wiem czemu trzymał ten portfel w kieszeni :( sam przyznał, że nigdy nie robi takich głupot, w portfelu ma tylko trochę pieniędzy, a resztę gdzie indziej razem z dokumentami. dobrze chociaż, że zostały mu te dokumenty; poza tym jakoś 'odpuścił to' - ja chyba wracałabym już z powrotem do Espanii.. : P
wiedzieliśmy przynajmniej, że teraz może być już tylko lepiej. i było.

skierowaliśmy się na drogę w kierunku Asilah i dalej na południe, chociaż w dzień całkiem ciepło, noce w Hiszpanii i w Maroku są dość zimne, chciałam więc jak najszybciej dotrzeć na południe i powygrzewać się trochę w słońcu.

stop w Maroku to bajka, 5-15 minut i jedziemy. pierwszy gość zawiózł nas do Asilah i mówił coś w rodzaju, że możemy zatrzymać się tam w jego drugim (?) domu, ale ciągle było jeszcze kilka godzin światła, zdecydowałam więc, żeby próbować jechać dalej. poza tym nie mogliśmy się z gościem dogadać, więc to nie było takie pewne.. Michael oczywiście chciał zostać. głupio było odmawiać, oboje mieliśmy poczucie, że teraz wyzwolona ZŁA ENERGIA sprawi, że utkniemy na noc w namiocie w krzaczorach.
na szczęście, nasze przeczucie było mylne:)

kolejny stop: do sąsiedniej miejscowości z trójką wesołych panów w ciężarówce jeden na drugim + ukrywanie się za kotarką przed policją.

trzeci i ostatni samochód tego dnia: Ali.
początkowo nic na to nie wskazywało, nie umieliśmy się nawet dogadać, więc całą drogę praktycznie milczeliśmy, a skończyło się na tym, że po spędzeniu z jego rodziną kolejnych 3 dni w Casablance zostaliśmy nawet zaproszeni na ślub.. :D

Ali polewa supersłodką berber tea - obserwowanie, jak Marokańczycy ją nalewają zawsze sprawiało mi dużo radości :)

i tradycyjne marokańskie śniadanie: chleb maczany w oliwie lub miodzie (papierosy opcjonalnie)

chcieliśmy właściwie jechać do Meknes a później do Essaouiry i ominąć Casablancę, jednak było już ciemno zanim dotarliśmy na rozjazd, zdecydowaliśmy więc pojechać z Alim i jego kolegą do Casablanki, i tam poszukać taniego noclegu.
zaproszenie do domu było w sumie zaskoczeniem, w końcu prawie nie rozmawialiśmy po drodze..

zatrzymaliśmy się u brata Alego. pierwszy wieczór był trochę drętwy ze względu na to, że nie mogliśmy za bardzo pogadać, oni arabski i francuski, my angielski i hiszpański.. znałam tylko kilka słów po francusku, a oni kilka po hiszpańsku.. do tego żona z dzieckiem w pewnym momencie zostały odwiezione do rodziców :D

następnego dnia przyszedł Hamid, znajomy znajomego - ważne, że mówił po angielsku i miał być naszym tłumaczem.. skończyło się tak, że gadaliśmy z nim, a on zapominał tłumaczyć.. czekaliśmy na Alego dość długo, musiał coś załatwić, a później miał nas zawieźć na dworzec na autobus poza miasto, żebyśmy pojechali dalej do Essaouiry. wszyystkoo siiię przeeciągaaaałoo.... fchui.
dojazd na dworzec z zaliczeniem po drodze miejscowej knajpy z (jak zwykle) przepyszną harirą zajął jakieś 3h.
ale kluczenie po tym olbrzymim mieście z Alim jeżdżącym jak rajdowiec (dzicz: wszyscy się przepychają, trąbią, obowiązuje zasada: kto silniejszy ten ma pierwszeństwo, dwa razy o mało co nie zderzyliśmy się z kimś..) i gadając w międzyczasie z Hamidem o jego życiu buntownika - wylądował nawet w więzieniu na kilka dni biorąc udział w jakimś filmie antyrządowym - było ciekawym przeżyciem.

przy okazji widzieliśmy też meczet:

meczet co się zowie: Meczet Hasana II.

chcieliśmy ominąć Casablankę, bo to chyba jedyna atrakcja tego prawie 4-milionowego miasta.
tymczasem meczet daję radę, całkiem jest ładny, za ładny wręcz. zwłaszcza, kiedy obrócimy się o 180 stopni i zobaczymy biedne slumsy..
budowę zakończono w 1993 r., kosztowała ponoć 800 mln dolarów.
meczet zbudowany jest na sztucznym nasypie w morzu, bo "tron Allaha jest zbudowany na wodzie".
jest jednym z największych meczetów na świecie, ale może ktoś ma informację, które miejsce zajmuje? wg mojego przewodnika drugie, wg polskiej wiki trzecie, ale wg angielskiej dopiero.. siódme! to ci heca.


za to różnojęzyczne wiki zgadzają się, że minaret mający 210 m wysokości jest najwyższym na świecie, a także najwyższą budowlą w Maroku.

Hamid, Aga i Ali.

miejsce z grobem "świętego", gdzie ludzie przychodzą modlić się i prosić o wstawiennictwo.. choć w islamie oficjalnie nie ma świętych, w Maroku można znaleźć związane z wierzeniami przedislamskimi miejsca kultu marabutów: świętych mężów i przywódców lokalnych wspólnot religijnych, przypominających chrześcijańskie zakony.

-  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -  -

na dworzec dotarliśmy po zmroku z postanowieniem, że kupimy bilet na nocny autobus do Essaouiry.

i na postanowieniach się skończyło - wszystkie bilety były wykupione.
no popatrz popatrz kto by się spodziewał takiej organizacji w zakręconym Maroku!

wróciliśmy do brata Alego:) teraz, z Hamidem, wszystko było prostsze. zaufali nam już chyba bardziej, bo żona z dziećmi zostali tym razem w mieszkaniu:) i przygotowała pyszny tajin, po którym zaczęło się picie wina. byliśmy trochę zdziwieni, że w kraju, gdzie religią jest islam, alkohol można kupić ot tak w supermarkecie, zwłaszcza po tym, co widziałam w Iranie. ale Maroko to nie Iran i alkohol kupić można.
imprezka zaczęła się rozkręcać, ale wtedy właśnie żona przyszła po mnie i zabrała mnie do sypialni....
jednak podział na kobiety i mężczyzn jest tak silny, że bardziej naturalne było dla niej siedzieć ze mną w sypialni niż dołączyć do nas.. oczywiście była strasznie kochana!
najpierw ubrała mnie w szatę :D kiedy poszłam się pokazać, Michael też przebrał się w swoją - dostaliśmy je jako prezent! - i trzeba było to uwiecznić:

nasza słodka marokańska rodzinka :D

i jeszcze raz^^

później obejrzałyśmy chyba wszystkie ich rodzinne zdjęcia, w tym album ze ślubu: panna młoda z pięknie ozdobionymi henną rękami wnoszona jest na podeście :) nie wiem, czy ma czas na zabawę, bo kilka razy (chyba 5) zmienia przebranie, tak, żeby wystąpić we wszystkich tradycyjnych marokańskich sukniach...

przy okazji dowiedziałam się, że ojciec Alego ma 4 żony :D jakoś tak dziwnie i śmiesznie, pierwszy raz spotkałam się z tym tak 'namacalnie'

po albumach przyszła kolej na filmy... w tym z wesela. przy okazji rozpoczęłyśmy naukę arabskiego.
po 2 godzinach oglądania, jak ludzie na weselu tańczą w kółko i skupiania się na zapisywaniu i wymowie słówek byłam co nieco wykończona.. poszłam sprawdzić jak rozkręciła się męska imprezka myśląc, że Michael jest równie padnięty jak ja.... tymczasem on SPAŁ. reszta piła winko.


poszliśmy wszyscy spać i następnego ranka obładowani prezentami od nowych znajomych (dali mi nawet kolczyki, choć mówiłam, że nie mam przebitych uszu..), znaleźliśmy się w końcu w autobusie do Azemmour, by wyjechać z miasta.

Aga przyjaciółką dzieci. pomyślałby kto.

na odjazd czekaliśmy ponad godzinę- aż zapełni się autobus. w międzyczasie co minutę wchodzili do środka handlarze wszelkimi dobrami i próbowali sprzedawać/wciskać pasażerom swoje towary.

mówisz-masz. pierwszy pick up.
5 min wcześniej Michael stwierdził, że nie poczuje, że jest w Maroku, dopóki nie przejedzie się na pace.

po drobnych zawirowaniach w El Jadidzie mieliśmy wielkie szczęście, że łapiąc stopa praktycznie w mieście przed samym zmrokiem, zatrzymała się dla nas rodzina jadąca do.. Agadiru. znów bardzo mili ludzie, podwieźli nas do samego centrum zbaczając trochę z trasy.


Essaouira


medina by night


zatrzymaliśmy się tym razem w tanim hotelu polecanym przez przewodnik - na camping byłoby jednak za zimno. ugadaliśmy się z pracującym tam chłopakiem, że opuścimy pokój o 7 i wtedy zapłacimy połowę ceny:)


Hotel nazywa się La casa di Carlo (rue d'Agadir - główna ulica medyny) - uroczy, bardzo czysty, ciepła woda. Nie spodziewałabym się takiego standardu w medynie.






bladym świtem ruszyliśmy rzucić okiem na miasto, w którym to sam Jimi Hendrix balował w latach 60'




Wyspy Purpurowe. Kiedyś fort obronny i miejsce kwarantanny dla powracających z pielgrzymki do Mekki, teraz rezerwat ptaków. z żyjącego na wyspach ślimaka Rzymianie pobierali barwnik do farbowania swoich szat.





i pierwszy kuskus. Maroko wróć!
sklep zielarski :)


a nam trzeba dalej iść.



kierunek Agadir i piękne, piękne plaże po drodze.
aż chce się wskoczyć!
do oceanu wskoczyć, rzecz jasna.





1 komentarz:

  1. Absolutnie fantastyczny blog :). Napotkałam go przypadkiem i zdecydowanie zostaje na dłużej w oczekiwaniu na nowe posty (archiwum połknęłam natychmiastowo). Piękne zdjecia, świetne opisy. Mam nadzieje, że kiedyś przetrę Twoje marokańskie szlaki ;). Pozdrawiam, Kaśka

    OdpowiedzUsuń