poniedziałek, 26 września 2011

pierwszy raz w Maroku, pierwszy raz w Afryce! :)

zwiedzanie Hiszpanii rozpoczęłam od tygodniowej wycieczki do Maroka ;p na szczęście nie musiałam jechać sama.

oto uczestnicy wycieczki:

Kasia - fizyk-teoretyk               Wojtek - pan filolog                   Aga - niewydarzony religioznawca


kiedy?
przeważnie 17-24 września, jednak również trochę przed i trochę po

miejsce:
drogi i bezdroża Afryki i Europy ;) zasadniczo Maroko.

koszt:
70 zł: 2 bilety Ryanair Madryt-Tanger i Marrakesz-Madryt, kupione ok. 1,5 miesiąca wcześniej (easyjet tez ma w takich cenach)
60 euro: wydane na miejscu, przy czym była to wyprawa all inclusive: 6/7 noclegów płatnych, pamiątki, restauracje, autobusy (!!), taksy (!!!!)..


Kasia i Wojtek dotarli stopem z Krakowa do Madrytu w ciągu 3 dni, spali u ludzi z CS, mnie nie udało się załatwić tak noclegu, przyjechałam więc do Madrytu 16.09, w piątek wieczorem, z zamiarem spania na lotnisku (wylot mieliśmy ok. 11). Praktycznie całą drogę podwoził mnie wytatuowany Marokańczyk, trochę się go na początku wystraszyłam, ale był ok. Słuchaliśmy Tiken Jah Fakoly- dobre wprowadzenie w klimat przed wyprawą, a jako że on mówił tylko po francusku nie mieliśmy możliwości odbycia dłuższej konwersacji :) Dowiedziałam się tylko, że jeździ ciągle między Afryką a Francją, wozi samochody czy co, a może handluje haszem, kto to wie. Zatrzymaliśmy się na parkingu żeby sobie zajarał, myślałam, że to jakiś papieros, dopiero w Maroku dotarło do mnie że tak pachnie haszysz.. Cóż, w Hiszpanii to normalka.
Mógłby mnie zawieźć na lotnisko, ale chciałam jechać do centrum spotkać się z Kasią i Wojtkiem (ostatecznie nie doszło do tego, bo dotarłam za późno).
Metro w Madrycie dojeżdża na lotnisko, są trzy przystanki. Wysiadłam na środkowym - niestety nie trafiłam tam, gdzie myślałam że będę. Nie chcąc drugi raz płacić za bilet postanowiłam się przejść, w końcu miałam całą noc przed sobą. Zagadnięci o kierunek ludzie, dwie babcie z upośledzonym chłopakiem, stwierdziły że to za daleko i że mnie zawiozą. Ok! :) Po drodze podwoziliśmy jeszcze jakichś znajomych, tak, że w pewnym momencie siedziałam z tyłu z dziadkiem i dwoma babciami jeden na drugim :D w końcu babcie postanowiły, żebym spała u jednej z nich! słodkie! :D także przyfarciłam- noc spędziłam u pani Beatriz. odstąpiła mi nawet swoje łoże, uparła się, że to ona będzie spać na kanapie.. :(

ja i Beatriz

rano dostałam śniadanie, kanapkę i soczek do samolotu, a jakby tego było mało Beatriz podrzuciła mnie pod sam terminal. tam odnaleźliśmy się z Kasią i Wojtkiem i wesoło poszliśmy się odprawić. przeżyliśmy chwilę grozy, gdy przez wymianę kasy (złodziejski kurs!) o mało nie spóźniliśmy się na samolot.. tak przynajmniej myśleliśmy i biegliśmy przez lotnisko zbliżając się z przerażeniem do pustej bramki.. okazało się że samolot był opóźniony :)

lecieliśmy ponad 3 godziny, tzn. ponad godzinę, ale w Maroku trzeba dodać 2h do europejskiego czasu.
z lotniska nie było autobusów, zdecydowaliśmy (zostałam przegłosowana ;) ) żeby jechać taksą (150 dirham = mniej więcej 15 euro). razem z dwójką młodych Hiszpanów złożyliśmy się na nią i wyszło po 3 euro za osobę.
(w Maroku są dwa rodzaje taksówek: grande taxi, które mogą jeździć poza granice miasta i petit taxi, które poruszają się tylko w granicach miasta)


Tanger to postkolonialne miasto, przechadzając się po jego starszej części ma się wrażenie, jakby czas zatrzymał się tutaj sto lat temu.



typowy ubiór Marokańczyków - długa szata, czapa na głowie i laczki w szpic. oraz broda.


Po drodze na górkę z widokiem na ocean natknęliśmy się na bandę naganiaczy, jeden z nich szedł z nami chwilę i opowiadał o medynie, przystanęliśmy w końcu i bardzo dobitnie powiedzieliśmy, że nie mamy kasy i nie zapłacimy mu "nawet małej monetki" za oprowadzanie, na szczęście poszedł sobie.
Naganiacze to zmora w turystycznych miejscach w Maroku, na szczęście nie jest tak źle jak w Turcji i zwykle dobitne powiedzenie "la, szokram" ("nie, dziękuję") skutkuje
. Jednak po pierwszym namolnym naganiaczu byliśmy trochę zbyt wrogo nastawieni do innych- trzeba wyczuć to, jak im odmawiać..
Hitem był dla nas dziadek pchający wózek z dzieckiem w Marrakeszu, uwierzyliśmy że chce nas z dobrej woli wyprowadzić z zawiłych uliczek medyny (stara dzielnica z targiem), a na końcu też chciał kasę (oczywiście nie dostał).. Porażka.
Przeważnie ludzie pomagali z dobrej woli, sprzedawcy wskazywali kierunek itd., ale trzeba uważać.







Kasba Museum.
-czyli zamek na wzgórzu nad miastem, w którym przeważnie znajdował się pałac władcy.




w ogrodzie muzeum natknęliśmy się na żółwie- biedny mały pan chciał a nie mógł i dobijał się usilnie do pani.. samo życie!


pierwsze jedzonko. buła z czymś w rodzaju tortilli w środku + oliwki, pomidory, sałata.. ok. 10 dh, czyli 4 zł :)

głowa ryby ^^

Mimo wszystko Tanger objawił nam się jako dość brudne, portowe i pełne turystów (=pełne naganiaczy) miasto. Postanowiliśmy pojechać poszukać noclegu w oddalonym o jakieś 45 km Asilah. Taksiarze przed dworcem proponowali nam podwózkę za 15 euro, bilet na autobus kosztował 1 euro (10dh) od osoby.. Poznaliśmy w nim Belga Thomasa, któremu towarzyszył Marokańczyk- okazało się później, że przydybał go  gdzieś w Tangerze i zwerbował na nocleg do swojego kolegi w Asilah, ale Belgowi było to chyba obojętne. Chcieliśmy zatrzymać się na kempingu przed miastem, ale koniec końców wysiedliśmy już w Asilah. Tam od razu przyatakował nas naganiacz, który zaoferował nocleg dla naszej trójki na dachu swojego domu za 50 dh, czyli 5 euro (właściwie to chciał więcej, ale wytargowaliśmy 50). Poszliśmy z nim zobaczyć to miejsce, a raczej pobiegliśmy- nasz biznesmen narzucił tempo, bo miał do obskoczenia jeszcze jeden autobus z Tangeru. :)
Wieczorem spotkaliśmy tam Thomasa - wyjaśniła się co nieco historia z naganiaczem- i poszliśmy razem na główny deptak, na którym uliczni sprzedawcy oferowali jedzenie...

...na początek gotowane ślimaki! Warto zwrócić uwagę na uroczy różowy sweterek pana sprzedawcy. Od przyjazdu do Hiszpanii mam chrypę przez wszechobecną klimę, pan powiedział, że woda ze ślimaków jest dobra na leczenie takich przypadłości. Jakoś nie skorzystałam mimo wszystko, Belg natomiast chętnie spróbował.

..podobnie jak nasi zakochani

Thomas prezentuje ślimaka po wygrzebaniu ze skorupki ^^ yummy!

stoisko z bakaliami

martwe rybki, węże, kraby.. obrabianie na miejscu! trzeba tylko uważać żeby nie zostać obryzganym krwią.

bardzo dobre ciastka^^
z poznanym na ulicy Marokańczykiem piliśmy berber whisky, czyli słodką herbatę z dużą ilością mięty (super!) i słuchaliśmy jego opowieści o plantacjach haszu na północy Maroka :)
często zdarzało się, że na ulicy ktoś do nas podchodził i szeptał "hasz", nasz znajomy twierdził, że handlarze to często szpicle policji i radził ostrożność.
znał też naszego gospodarza i mówił, żeby na niego uważać, bo może podrzucić nam do plecaków rzeczony hasz i zadzwonić na policję... oO zdaje się, że trochę koloryzował..

nauczył nas najważniejszego zwrotu po arabsku: "la, szokram!"

widoki z naszego tarasu





po prawej- medyna oddzielona murem

parking :)

kiedyś będę takiego miała!


latem w Asilah odbywa się festiwal, na którym artyści mogą malować ściany budynków, dlatego jest tutaj bardzo kolorowo


przerwa na czekoladkę! :D

widok z murów medyny





owce pasące się w zamkniętym parku naprzeciwko dworca
po zwiedzeniu medyny postanowiliśmy spróbować dostać się do Fezu stopem.
zatrzymał się drugi czy trzeci samochód ^^
niestety Marokańczycy często chcą kasę za podwożenie, dlatego prawie za każdym razem najpierw pytaliśmy czy to będzie ok. większość ludzi nie chciała pieniędzy, bo widzieli że jesteśmy turystami-studentami, często też sami od razu pytali ile płacimy. miejscowi jeżdżą stopem bardzo często, nie wiem czy płacą kierowcy za benzynę- zdarzało się, że mieliśmy na drodze konkurencję, a kiedy ktoś się zatrzymywał pakowali się do auta bez pardonu :)
ogólnie jednak stop w Maroku jest super. ludzie nawet bez pytania wywozili nas na wylotówki z miast czy inne dobre miejsca, kiedy np. sami jechali do miasta, przez które my chcieliśmy tylko przejechać.
dziwną i uciążliwą rzeczą jest, że chociaż kierowcy nie jadą wolno, odległości między miastami wydają się rozciągać i rozciągać.. tak, że przykładowo trasę Asilah - Fez, jakieś 270 km, pokonywaliśmy prawie przez cały dzień! i tak za każdym razem..
i oczywiście kierowcy jeżdżą jak szaleni, styl podobny do Gruzinów czy może Turków, czasem ma się śmierć w oczach, ale można przywyknąć.

żółtość.

w Fezie byliśmy po zmroku. podwożący nas disco-boys wysadzili nas przy medynie, gdzie od razu przyatakowali nas młodzi naganiacze. twierdzili, że mają nocleg na dachu za 30 dh/os., poszliśmy więc za nimi krętymi, ciemnymi uliczkami. po dotarciu do właściciela okazało się, że chciał 40 dh, podziękowaliśmy więc i wróciliśmy do punktu wyjścia prowadzeni znów przez młodych naganiaczy, tym razem przeciskając się przez uliczki pełne kramów i turystów. postanowiliśmy pójść do taniego hotelu polecanego w przewodniku (Bezdroża - tym razem polecam!), był zaraz przy bramie wejściowej do medyny. tam też wzięli od nas 40 dh/osobę, a na pewno było dużo przyjemniej niż w domu naganiaczy.
po zrzuceniu plecaczków poszliśmy na krótką obczajkę medyny:
 

po prawej- nie wiem co to, ale jakby makaron wyrastający z naleśnika. na życzenie polewany miodem. czad!


obierana na bieżąco opuncja. mmm.. :D

widok z tarasu hotelu na ulicznych sprzedawców jedzenia.


też z tarasu- jedna z bram wejściowych do medyny.

Kasia o poranku :D niektórzy brali sobie dostępne materace i koce i spali pod gołym niebem.

berber whisky vol. II w uroczych ubrankach


..serwowane przez pana "szefa" - tutaj pilnuje interesu. pocieszny!

zgadnijcie kto to...? tak- Polacy :) studenci z Katowic, którzy w przerwie między licencjatem a magisterką podróżowali po świecie, zdaje się że Maroko było ich ostatnią przed powrotem do szarej polskiej rzeczywistości wyprawą. (pozdrawiam! :)
pan szefu dał im swoją czerwoną czapkę, w której pozował do zdjęć, mówiąc, że Polacy to dobrzy turyści, nie wylegują się całymi dniami tylko zwiedzają, chcą lepiej poznać dany kraj (przynajmniej zdaje się nam, że po francusku mówił coś w tym guście..)





wybraliśmy się na spacer na pobliską górkę, żeby zobaczyć panoramę miasta..

zaniedbany muzułmański cmentarz



obowiązkowe zdjęcia z palmą!!






przez prawie połowę drogi mieliśmy policyjną eskortę. bynajmniej nie prosiliśmy o nią, ale może dzięki temu nie przyczepiali się do nas żadni naganiacze.
na wzgórzu miały być jakieś groby, ale zastaliśmy tylko ruiny.



widok na medynę
garbarnia- bardzo straszne. ponoć przeważnie smród jest nie do wytrzymania, akurat kiedy my zostaliśmy zwerbowani przez naganiacza żeby popatrzeć na nią z góry nie było tak źle.


nasz naganiacz prezentuje skórę z wielbłąda...
(wejście bez naganiacza byłoby chyba niemożliwe, bo garbarnia jest jakby w podwórzu zamkniętym przez kilka okolicznych domów)

w białych dziurach skóry moczą się przez tydzień w amoniaku, aby odpadły z nich włosy.

w okalających garbarnię domach pełno jest skórzanych wyrobów na sprzedaż, targując się można bardzo tanio kupić kurtki, buty czy torebki.



WISZĄCA GŁOWA WIELBŁĄDA.
NAJGORZEJ!!!

w Marrkeszu widzieliśmy też odciętą głowę baranka leżącą na stole pod zawieszonym mięsem.
RÓWNIEŻ NAJGORZEJ.

:)

w takich lektykach-karocach panny młode są noszone do ślubu..

za drzwiami niedostępny dla turystów (tak jak meczety) jeden z wielu pałaców króla.


placek z kus kus :)) raczej suchawy, ale wszystko dobre aby się zapchać ;)

hmm.. naleśnik na słono z przyprawami. dobry.


Kasia po całym dniu łażenia po Fezie :D

szalone ptaki wokół meczetu, z którego ciemną nocą przed świtem rozlegało się wycie muezzina. widok z naszego tarasu.

gotowana ciecierzyca ^^

buty zakupione za równowartość 6 euro/para. początkowo gość chciał 2x więcej..







kolejny poranek na tarasie w Fezie.


postanowiliśmy nie wjeżdżać do Casablanki, bo to 6-milionowe miasto, w którym praktycznie nie ma wiele ciekawych rzeczy do zwiedzania. zamiast tego wybraliśmy się do El Jadidy, do której dojazd zajął nam CAŁY dzień.. :/ po drodze do nędznego hotelu mijaliśmy ludzi protestujących pod teatrem, zachowywali się bardzo spokojnie, ale i tak Kasia i Wojtek nie chcieli podejść ze mną bliżej ;P

z 200 dh wytargowaliśmy 120. i tak miejsce to nie było warte tych 40 dh/osobę.
na zdjęciu mrówki biegające wzdłuż lustra:)


zdjęcia nie oddają okropności tego miejsca :P


naj go rzej.

bawialnia!

co jak co, ale marmur jest.
pewnie 100 lat temu był tu niezły wypas..


następnego dnia poszliśmy przejść się do ufortyfikowanego miasta portugalskiego, które w 2004 roku zostało wpisane na Listę UNESCO jako "wybitny przykład wymiany wpływów między kulturami Europy i Maroka".. zostało ono założone przez Portugalczyków na początku XVI w. i pozostawało pod ich wpływem przez ponad 200 lat.











dla nas główną atrakcją była XVI w. cysterna znajdująca się w podziemiach miasta. początkowo była to portugalska zbrojownia, później zamieniona na zbiornik do zbierania wody deszczowej.
niesamowite miejsce!



przy zwiedzaniu (wstęp 10 dh) towarzyszył nam dziadek, który powiedział kilka zdań na temat historii cysterny. myśleliśmy, że tam pracuje, ale nie! kiedy wyszliśmy liczył na zapłatę - niedoczekanie..
zajął się innymi turystami, a my po prostu poszliśmy.





samotna Buka na plaży w El Jadidzie...

dobra, kąpanie w oceanie zaliczone ;P
w czasie kiedy Kasia i Wojtek zażywali kąpieli dorwała mnie kobieta robiąca hennę..

czy to oznacza, że sprzedają tam mięso z pieska?? ;o

soł bjutiful tylko za 1 euro! (<facepalm>)

koło 13 wyruszyliśmy w kierunku Essaouiry, wg google 267 km, gdzie chcieliśmy przespać się na kempingu nad oceanem. niestety nie udało się, droga znów wydłużała się w nieskończoność, a wieczorem wylądowaliśmy w ciemnej dupie, (tzn. w Souirze), ruch praktycznie zamarł, a my nie mieliśmy gdzie spać..


poszliśmy do pobliskiej apteki licząc, że farmaceuta będzie na tyle światłym człowiekiem, że będzie znał jakiś język w którym będziemy mogli się dogadać i doradzi nam, gdzie moglibyśmy się przekimać.
nie wiedział jak nam pomóc, ale kiedy wyszliśmy z apteki i staliśmy jak te sieroty na ulicy, w pobliskiego budynku wyszedł gość (wcześniej farmaceuta musiał się z nim naradzać) i otworzył nam drzwi do 'apartamentu' dla turystów. teraz było po sezonie, więc nie było chętnych na mieszkanie tam. myśleliśmy, że będzie chciał od nas kasę czy co, jeszcze pytał czy nam odpowiada, ale okazało się że mogliśmy tam zostać za free! :D


wszystko byłoby świetnie, gdybym w pewnym momencie w tym pokoju nie zobaczyła.. KARALUCHA! fuuuj... utwierdziłam się w przekonaniu, żeby spać w namiocie ^^
Wojtek i Kasia zajęli łóżko w jednym z pokoi, ja natomiast rozbiłam sobie namiot..

..o tu. zdjęcie niestety już rano po złożeniu go.

piszę, że był to "aparatament", bo jednak.. znów zdjęcia nie oddają klimatu tego miejsca^^ zapachu stęchlizny, podupadłych mebli.. zresztą KARALUCH powinien mówić sam za siebie! :P
co oczywiście nie umniejsza faktu, że kochani panowie uratowali nasze nieco zagubione wieczorną porą zadki.


w drodze do Marrakeszu wylądowaliśmy m. in. tutaj - na środku niczego znajdował się targ.
na zewnątrz stały zwierzęta na sprzedaż.

słodki mały brykający Kłapouch!


in the middle of nowhere.



widzieliśmy wielbłądy!! całe pasące się stada!!
...niestety udało mi się uchwycić jedynie szyję jednego z nich. :) następnym razem będzie lepiej :)

pustynia

do Marrakeszu podwoziła nas para Marokańczyków, którzy robią we Francji specjalizację z medycyny. jako że byli jednymi z nielicznych spotkanych w Maroku osób, które mówiły po angielsku, spytaliśmy ich o demonstracje antyrządowe (info od mamy Kasi, która pisała do niej co dzień, że może jednak powinna w związku z tym wrócić szybciej :). oni i inni pytani przez nas mówili, że kochają swojego króla^^ protestują, bo chcą zmiany niektórych ministrów itp.
portrety króla widzieliśmy w wielu miejscach, nie tylko w bankach czy na pocztach, ale w zwykłych małych sklepach czy hotelach.. czasem na ulicy sprzedawano portrety króla, także chyba rzeczywiście cieszy się tam popularnością.

odnaleźliśmy w medynie polecany w przewodniku Hotel Essaouira (30 dh/noc na tarasie), ogarnęliśmy się i poszliśmy szaleć na miachu. zaczęliśmy od obiadu w restauracji, każdy zamówił 1 tradycyjne danie marokańskie i zgodnie z ruchem wskazówek zegara wymienialiśmy się nimi :) 1 kosztowało ok. 30 dh.


Wojtek i jego kus kus z barankiem


Tadżin z kurczakiem.
Czyli właściwie ziemniaki, kurczak i sos... Tajemnicą smaku tadżinu jest (ponoć) kompozycja 25 przypraw dodawanych do niego. Sam tadżin to też wszechobecne na targach specjalne gliniane naczynie do przygotowywania tej potrawy, które ma kształt stożka z otworem na górze, aby woda parująca podczas gotowania spływała z powrotem do.. tadżinu.



Ostatnie danie, które właściwie jest deserem - pastilla z kurczakiem. Kurczak zmieszany z figami w cieście francuskim- super! :)
każdy z nas odnalazł swój smak, mi najbardziej smakowała pastilla, Wojtkowi kus kus, a Kasi tadżin :)


mogliśmy teraz przejść się po ogromnym Jamaa el-Fna - głównym placu...

...na którym spotkać można np. szalonych tancerzy i bębniarzy - dźwięki bębnów z placu dochodziły do nas przez cały dzień i długo, długo w nocy.

herbaciarnia i ciastkarnia na kółkach

medyna wieczorem




w medynie w Fezie pełno było osłów, trzeba było uważać, żeby nie zostać stratowanym. w Marrakeszu osły były rzadkością - śmierć w oczach mieliśmy przez pędzące między ludźmi rowery i motory!


gra z fantami dla turystów - założenie kółeczka na butelkę było chyba niemożliwe.


kolejny hotel, w którym zatrzymaliśmy się za radą przewodnika - Hotel Essaouira. tym razem nie polecam!
za zgodą właściciela rozbiliśmy namiot na tarasie, ale przyszedł chłop podlewający kwiatki i miał w związku z naszym namiotem jakiś problem. próbował coś do nas mówić, ale jako że jego angielski był prawie jakby go nie było, niewiele rozumieliśmy. wiedzieliśmy że chodzi mu o to, że tego namiotu ma tam nie być, ale jako że właściciel się zgodził póki co nic z tym nie robiliśmy. tymczasem on zalał nam za to namiot wodą :) (kran do wypełniania wiaderek był zaraz obok) i oczywiście ogólnie był tępym chamskim typem. jednak jako że było już późno, przespaliśmy się tam - Kasia i Wojtek w namiocie, ja obok na materacu (bardzo miło :), a rano poprosiliśmy właściciela żeby oddał nam kasę za kolejną noc i przenieśliśmy się do hotelu obok (Hotel Medina). spanie na tarasie również kosztowało 40 dh/osoba, też nie można było rozkładać namiotu, ale przynajmniej nikt nie był dla nas niemiły.



w Hotelu Essaouira gadałam wieczorem z dziadkiem-backpackerem :)) miał koło 60tki, całe życie podróżował i podróżuje z plecakiem kiedy tylko może, zostawia żonę w Kanadzie, bo ona nie lubi takich wypraw i jeździ sobie sam... miał flagę Kanady na koszuli, bo mówił, że nie chce żeby brano go za Amerykanina :D (nic dziwnego ;p) to była jego 5. wizyta w Maroku- super mieć takie porównanie jak kraj się zmienia przez lata...




 tymczasem rano wybraliśmy się na wycieczkę po centrum..





na Jamaa el-Fna stoi pełno wózków, na których weseli panowie sprzedają sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. jako że konkurencja jest niemała biada tym, którzy nawiążą z którymś kontakt wzrokowy!




miejsce parkingowe dla konia? ;)

mniej turystyczna część medyny.

w pałacu El-Bahia.
czyli największym z dostępnych dla zwiedzających pałacu w Marrakeszu.
...i w sumie tyle. po prostu kolejne ładnie udekorowane budynki...
wstęp 10 dh.



banany!

wg przewodnika ten sufit wygląda jak postawiona do góry nogami (chyba dnem?) łódź.




jedno z pomieszczeń z przodu...

...i z tyłu.














hammamy - czyli łaźnie arabskie.
niektóre otwarte np. 12-19 dla kobiet, po 20- dla mężczyzn.
godzina od bagatela 350 dh, także zostawiliśmy sobie tą przyjemność na następny raz ;)


tak, to jest... mydło!


lampy alladyna, sztylety alladyna i głowa oblepiona kolorowymi koralikami- czyli sklep z afrykańskimi pamiątkami.
Jamaa el-Fna w dzień

uliczka z naszymi hotelami

jedna z milionów podobizn króla. tym razem w hotelu.


może biwak na Saharze?

ulica w Marrakeszu: rowery, motory, osły, samochody...

Cyber Park!
wybieraliśmy się do Ogrodu Majorelle, polecanego nam przez wspomniane małżeństwo lekarzy, które podwoziło nas do Marrakeszu. jest to podobno przepiękny, perfekcyjnie utrzymany ogród, który przez ostatnie kilka lat był własnością Yvesa Saint-Laurenta. jednak okazało się, że wstęp tam kosztuje 30dh, a musielibyśmy jeszcze jechać autobusem, bo ogród był daleko. do tego byliśmy już nieco zmęczeni, więc zgodnie postanowiliśmy iść do położonego blisko medyny Cyber Parku, coby uświadczyć internetu za darmo. są tam specjalne stoiska, na których można skorzystać z internetu.
.. które niestety nie działały :) a jeśli działały, to ekran dotykowy był tak beznadziejny, że nic nie dało się zrobić
..

minaret meczetu Kutubijja z 4 miedzianymi kulami na szczycie (kiedyś ponoć były złote ;)


a oto.... najlepsza rzecz w Maroku! :D
słodki, gęsty jogurt (+ buła na zapchanie). smaku nie da się opisać, niebo w gębie! :D
choćby dla niego kiedyś na pewno wrócę do Maroka :)
dodam na marginesie, że ostatni dzień mojego pobytu w tym kraju był dniem rozpusty oraz dokarmiania czekoladowego dziecka (pod koniec dnia byłam w ok. 8 miesiącu). pochłonęłam 3 jogurty (każdy z bułą), koktajl, zupę fasolową oraz harirę (zupa z ciecierzycy). wszystko wspaniałe! ^^^^



Hotel Medina.





kolejna wizyta w piekarni z jogurtami i koktajlami :)

lampy alladyna (straight from Sahara)


w sklepie z naturalnymi kosmetykami zabawiliśmy dłuższą chwilę.
sprzedawał tam bardzo miły chłopak, studiujący na co dzień we Francji.
miał tam dosłownie wszystko... od przypraw i ziół, po naturalne cienie do powiek, szminkę czy perfumy w kostce : )










ostatni spacer po Jamaa el-Fna.

teraz, wieczorem, plac pełen jest już nie tylko tancerzy i grajków bębniących bez przerwy na wszelkich instrumentach, sprzedawców herbaty, stoisk z sokiem z pomarańczy, treserów małp, zaklinaczy węży (widzieliśmy zaraz po przyjeździe - ja uciekłam, Kasia i Wojtek dobrze się bawili z wężami na szyjach..), kobiet robiących hennę czy wodzirejów zachęcających do udziału w grach zręcznościowych..

..teraz czas na prawdziwy hardkor!!! wiemy już nie tylko z przewodnika, dlaczego "przestrzeń kulturowa placu Jamaa el-Fna" została wpisana w 2001 r. na listę światowego dziedzictwa niematerialnego UNESCO.
...gdyż teraz swoje stoiska na placu rozkładają też szarlatani sprzedający wszelkiej maści amulety, uzdrawiające olejki, kadzidełka czy zasuszone jeże, żółwie, kameleony, głowy gazeli....




tutaj kameleony jeszcze żywe (wybaczcie jakość)

..natomiast kolega już nieco wysechł. może żółwika?
Wojtek jako szarlatan.

właściciel kramu, młody murzyn, tak zmartwił się, że nie ma jakiejś rzeczy o którą z ciekawości spytaliśmy, że pobiegł jej szukać do kolegów.. :) zostawiając na chwilę swój "sklep" pod naszą opieką.
kiedy wrócił, po krótkiej rozmowie okazało się, że miał raczej duszę hiphopowca, a szaty szarlatana przywdziewał tylko wieczorami na potrzeby zarobku ^^


wieczorem pojawia się tutaj też sporo "opowiadaczy", sabałów-bajdałów, wokół których gromadzą się spore grupki ludzi wsłuchanych w opowiadane historie. popularne są także kabarety. niestety, a może stety, nie rozumieliśmy ani jednych ani drugich, ale oznacza to, że mimo ogromu przewijających się przez plac turystów, Jamaa el-Fna zachowało coś ze swojej autentyczności, wciąż przyciąga też tłumy Marokańczyków mieszkających w Marrakeszu.




berber whiskey vol. 3 (przygotowane do zalania wodą)

harira!
zupa z przetartej ciecierzycy, tradycyjna z baraniną (moja była wege, mam nadzieję)
przeważnie jedzona jako pierwszy posiłek po zmroku w czasie ramadanu.

z prze pociesznymi panami kelnerami! (zwróćcie bowiem uwagę także na radosnego człowieka na drugim planie :D)
kiedy widzieli, że robię foto zupie sami podeszli i zaczęli pozować :D
wieczorem na placu każdy może spróbować swoich sił - wśród ogłuszających bębnów tego dziadka w ogóle nie było słychać... a jednak twardo grał. szacunek : )


i kolejny jogurcik, czemu nie...


tak. i tutaj kończy się moja opowieść o wycieczce do Maroka.

tymczasem Kasia i Wojtek zostali jeszcze kilka dni, byczyli się na plaży na kampingu w Essaouirze, gdzie widzieli wielbłądy (gr!). ja zerwałam się o 5 rano i znalazłam taxi na lotnisko, do której na szczęście załadowała się też trójka Hiszpanów, więc wyszło niedrogo.
adiós Maroko, witaj szkółko w Hiszpanii! (musiałam wracać wcześniej, bo zajęcia w Hiszpanii zaczynają się już 21.09..)


pięknie było, mam nadzieję że niebawem będzie mi dane wrócić tam i znów pić berber whiskey, zgubić się i odnaleźć w zaułkach medyny, targować się z handlarzami, próbować jedzenia na straganach na ulicy, jeść jogurt (!!:)) i radować się na widok wielbłądów :D
a później pojechać dalej i dalej na południe... :)


na koniec jeszcze raz my. w czapkach stargowanych na 2 euro/szt.
po 5 latach mam czapkę na zimę, w której będę chodzić.. nie wiem czy przyda mi się w Hiszpanii, ale kiedyś tam na pewno..


4 komentarze:

  1. fajnie, fajnie, niby zabytki i widoki, a w rzeczywistości nic tylko NARKOTYKI. ustawiaj te foty na większy rozmiar! (tzn. na "bardzo duże") :)

    OdpowiedzUsuń
  2. wedle życzenia tacia! :)
    dziś właśnie miałam to uczynić :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Siostra! fajne zdjęcia i opowieść :D przeraziła mnie za to głowa wielbłąda ;/ brrr i ten wąż na stole xD

    OdpowiedzUsuń
  4. Co to była za urocza miejscówka w El-Jadida? Nie żeby mi się marzyła, ale zawsze to jakieś rozeznanie. Nie było czegoś lepszego w niewygórowanej cenie?
    Pozdrawiam
    Mrówka

    OdpowiedzUsuń